wstępna redakcja, uzupełnienia nazw
niemieckich i przypisy
Tamara Włodarczyk
Wstęp | Ucieczka | Decyzja | Dom | Obóz w Częstochowie | Ucieczka | Obóz Spergau | Tadeusz i Elfryda | Lotte | Gestapo | Stasia | Marzec 1968
WstępNie chcę pisać pamiętników, bo wydaje mi się, że pisać o swoich przeżyciach nie warto – i tak nie można pisać o wszystkim autentycznie, tak jak było. Będę się starała chociaż w minimalnej części oddać kilka szczegółów ze swojego życia. Jednak to, co napiszę, na pewno nie będzie życiorysem. Zacznę od tego, że urodziłam się wbrew swojej woli, gdyż urodzenie dziecka, które w przyszłości ma być prześladowane tylko dlatego, że się właśnie urodziło, jest zupełnie zbyteczne. Moje
dzieciństwo do wybuchu II wojny światowej było takie, jak u tysięcy
innych dzieci wychowanych w rodzinach robotniczych w mieście Łodzi, na
Bałutach. Nic specjalnego
się nie działo – było się po prostu dorosłym mając siedem
lat. Najlepiej pamiętam z tego okresu swoje rodzeństwo, a więc dwie
starsze
siostry i czterech braci. Rodzeństwo miałam ładne, dobre i mądre.
Najstarszy
brat Szymek był nadzwyczaj dobrym synem dla swoich rodziców.
Ojciec mój stale
chorował na stawy, pomimo młodego wieku, a matka była stale zapracowana
–
prała, gotowała, robiła zakupy i z trudem wiązała koniec z końcem. W okresie
szkolnym miałam dużo koleżanek – byłam dziewczynką odważną i
bez kompleksów. Chodziłam do szkoły przy ul. Południowej
– była to szkoła dla
dziewcząt żydowskich. Za to na podwórku nie było
żadnego
podziału na dzieci żydowskie
i inne. Wszystkie bawiły się razem bez różnicy narodowości i
pochodzenia.
Oczywiście bardzo często padały słowa obraźliwe pod adresem
Żydów z ust dzieci
nieżydowskich, ale mnie osobiście to nie obrażało – w duchu
zawsze sobie
myślałam, że to głupie dzieci tak gadają i pokazywałam im w
złości język. Raz tylko nie
wytrzymałam i pobiłam się z chłopcem z niemieckiej rodziny,
która miała skład masarski na naszej ulicy. On w swoich
wyzwiskach nie
przebierał i epitety pod adresem Żydów sypały się, że aż
uszy więdły. Czym jest
antysemityzm, to ja już wtedy dobrze wiedziałam. Nasz ojciec
czytał na
głos gazety
o antysemickich ekscesach w Niemczech. Potem tato pojechał do
Zbąszynia i przywiózł ze sobą swojego młodszego
brata,
którego hitlerowcy wysiedlili do
Polski za pochodzenie żydowskie[1].
Ten mój wujek
miał – jak się okazało – żonę Niemkę i musiał się z
nią rozejść, żeby tylko
naziści zostawili ją w spokoju. Takie to były wtedy czasy. Dorastałam i
kiedy zdałam do siódmej klasy, zaczęły chodzić słuchy o
wojnie. Moi rodzice bardzo martwili się – bali się
tak samo, jak rodzice
innych dzieci. W końcu nadeszło to straszne nieszczęście dla naszego
narodu –
wojna. Rok szkolny
rozpoczął się wraz z początkiem wojny. Nasz ojciec z braćmi
poszli bronić ojczyzny – szli do Warszawy tak, jak szły setki
tysięcy innych
ojców i braci. Powrócili zawszawieni, brudni
i bardzo nieszczęśliwi – tak samo,
jak inni. Nie chcę przez to powiedzieć, że byli lepsi – po
prostu najłatwiej mi
opisywać najbliższe otoczenie, które dla mnie było jak
najbardziej autentyczne. Od samego
początku wojny czułam w sobie straszny bunt i upór
– jak na
moje lata zadziwiający. Bałam się – tak jak wszyscy
– hitlerowców, ale patrzyłam
na nich nie jak na ludzi, tylko jak na dzikie bestie,
wypuszczone z ogrodu
zoologicznego. Nieraz potrafiłam stać i bezczelnie patrzeć na ich
wstrętne gęby
i słuchać ich
wrzasków. Moim
obowiązkiem było chodzenie po chleb. Nie raz stałam całą noc w
kolejce i udawało mi się szczęśliwie dostać bochenek. Miałam
wyjątkowe
szczęście – nigdy mnie nie wyrzucano z kolejki.
Poza tym
Niemcy – pomimo
dobrych nosów antysemickich – nigdy nie wywąchali
mojego pochodzenia. Jednym
słowem stałam się zaopatrzeniowcem całej naszej rodziny. Przed świętami
Bożego Narodzenia, moi rodzice postanowili przenieść się
do mojej babci (matki mojej mamy), na wieś leżącą na terenie
województwa kieleckiego.
Nasz ojciec chciał ze swoim bratem i całą rodziną wyemigrować do
Związku
Radzieckiego, ale mama nie chciała o tym słyszeć. Nie mogła zostawić na
pastwę
losu swoich starych rodziców. Nie wiem, dlaczego mama nie
lubiła Wschodu i
bolszewików, natomiast ojciec z jak największą sympatią
wypowiadał się o
bolszewikach i Związku Radzieckim. Mama zawsze mówiła, że to
niemożliwe, aby
tak kulturalny naród jak Niemcy, mógł dopuścić
się takich zbrodni. Moja mama
była najbardziej naiwną kobietą, jaką znałam. Zawsze wierzyła w dobre
intencje
nawet najgorszych ludzi. Właśnie ta jej naiwność spowodowała, że
zginęła wraz z
ojcem i sześciorgiem mojego rodzeństwa… A więc
wyjechaliśmy na wieś do naszych dziadków. Najstarszy brat i
młodsza siostra Małgosia zostali w naszym mieszkaniu w Łodzi.
Prawdopodobnie
zginęli w Auschwitz – zostali wywiezieni z getta
łódzkiego. Najstarsza siostra
Lola mieszkała z mężem we Lwowie. Przyjechała do nas na wieś, w 1941
r., kiedy
Niemcy napadli na Związek Radziecki. Jej mąż przeżył – był w
Armii Radzieckiej,
ale nie spotkaliśmy się po wojnie i nie wiedział, że ja żyję.
Poszukiwałam go
potem za pośrednictwem różnych organizacji, ale bez efektu. Lola zginęła w
1942 r. Ja byłam już wtedy we Wrocławiu [wówczas Breslau]
i prosiłam ją, żeby do mnie przyjechała. Zginęła po
drodze… Po wojnie
wybrałam się ze swoim mężem jej śladami, poszukiwałam jej u
tych naszych znajomych, u których przebywała przez kilka
tygodni, ale niewiele
się dowiedziałam. Ci znajomi już nie żyli, a ich dzieci przypominały
sobie
tylko, że widziały moją siostrę – nawet dostrzegały jakieś
podobieństwo między
nami. Tak właśnie straciłam swoją najstarszą siostrę, która
zginęła
prawdopodobnie w łapance, albo ktoś ją rozpoznał i zadenuncjował
u Niemców.
Dwaj bracia zmarli na wsi – zachorowali na tyfus plamisty i
zostali pochowani
na cmentarzu we Włoszczowej. Rodzice i najmłodszy brat Wiktor
oraz
najbliższa
rodzina mojej matki zostali wysiedleni we wrześniu 1942 r. do
Włoszczowej i
stamtąd, wraz ze wszystkimi Żydami zamieszkałymi na terenie
powiatu
włoszczowskiego, zostali wywiezieni do obozu zagłady[2].
Konkretnie nie wiem do jakiego – przypuszczam, że do
Auschwitz, gdyż tam
właśnie w tym czasie wywożono najwięcej Żydów. Nie będę pisała
o dalszej rodzinie, gdyż ich losy są losami milionów
Żydów, którzy zginęli w hitlerowskich obozach
zagłady. Nie będę zamykała
opowieści o swoich najbliższych w tych kilku słowach – na
pewno będę bardzo
często powracała do nich w trakcie dalszych opisów. Do pisania
zachęciła mnie rozprawa francuskiego pisarza i filozofa –
Jeana-Paula
Sartre’a, który bardzo trafnie pisał na temat
Żydów[3].
Zgadzam się całkowicie z tym, co napisał o historii Żydów
do 1957 r., ale co do
jego dalszych rozważań na temat kwestii żydowskiej w socjalizmie, to
mam pewne
wątpliwości. Chociażby dlatego, że żyłam i pracowałam w tym
ustroju 28
lat, a moje otoczenie w przeważającej części nie znało i nie zna
dotychczas
mojego pochodzenia. Na temat antysemityzmu w Polsce mam swoje wyrobione
zdanie. UcieczkaByła druga
połowa 1942 r. Terror hitlerowski szaleje we wszystkich najbardziej
brutalnych odmianach. Nasza wieś była spokojna tylko z pozoru. Wrzesień
był
ciepły, ale mieszkańców naszej wioski – przede
wszystkim ludność żydowską –
przechodziło zimne mrowie. Do mojego ojca
przyszli sąsiedzi i poprosili go, aby ukrył się wraz z
całą swoją rodziną. Jednak ojciec uważał, że lepiej iść za wszystkimi
Żydami,
gdyż nie wolno narażać innych ludzi z powodu swojej osoby i bliskich. Niepokój
wzrastał z dnia na dzień. Dochodziły do nas różne straszne
wieści – w Kielcach wywieziono wszystkich
Żydów do obozu zagłady, a z
pobliskiej wsi nakazano Żydów wywieźć do miasteczka, aby
stamtąd z kolei ich
deportować do obozu. W końcu do
naszej wioski dotarła najgorsza wieść. Sołtys – dobry znajomy
ojca i babki –oznajmił, że za dwa dni wszyscy Żydzi
z naszej wsi mają
stawić się wraz z całym swoim dobytkiem we Włoszczowej.
Wiadomo było,
że to już
koniec naszej egzystencji. Biłam się ze swoimi myślami i nie
wiedziałam, co mam
robić. Iść czy nie iść na śmierć? Żal mi było zostawiać
rodziców, brata,
siostrę i wszystkich krewnych. Wiedziałam, że to już koniec
wszystkiego… Rozpoczęła się
gorączka przygotowań na drogę wieczystą – bo tak ją zawsze
nazywałam. Prosiłam rodziców, aby zostawili wszystko i
uciekali, bo pomoc na
pewno otrzymalibyśmy od naszych znajomych, ale oni nie chcieli o tym
słyszeć. Ja wiedziałam
jedno – że nie wolno poddawać się i iść dobrowolnie na
śmierć. Wolałam zginąć w trakcie ucieczki, bo to bardziej godna śmierć. Wszyscy nasi
znajomi, którzy zawsze wydawali mi się bardzo energiczni,
zmienili się nie do poznania. Zdawało mi się, że to nie ludzie, a
automaty. Nie
wiem – może w obliczu śmierci człowiek traci energię.
Właściwie sytuacja dla
tych ludzi była prawie bez wyjścia. Wiedzieli, że obóz
oznaczał to samo, co
ucieczka do lasu, bez pomocy bliskich i kontaktów.
Partyzantka na naszym
terenie była w tym czasie jeszcze w powijakach. Po lasach grasowały
różne
niezorganizowane bandy, które kradły i rabowały. Na nich nie
można było liczyć.
Niektórzy nasi sąsiedzi próbowali w lesie robić
kryjówki, ale to nie dało
żadnych efektów, gdyż po kilku dniach wracali do wioski
obrabowani i pobici.
Dobrze, że przynajmniej żywi. Powracam
myślami do dnia, kiedy trzeba było wraz ze swoimi bliskimi
opuścić naszą wieś i iść do punktu zbornego do Włoszczowej. DecyzjaW ciągu kilku
godzin musiałam zadecydować i wybrać śmierć albo życie. Postanowiłam
wybrać życie. Już wiedziałam, co mam zrobić – muszę dotrzymać
obietnicy danej
Bolkowi. Przyjechać do Częstochowy, do niego i do jego
rodziny, w
towarzystwie
mojej siostry ciotecznej Stasi i zarazem najlepszej
przyjaciółki. Do Włoszczowej
było Moja siostra
Lola była już umówiona z naszym kolegą, który
pełnił jakąś
funkcję w Arbeitsamcie [niemieckim urzędzie pracy], że ją
przewiezie do
znajomych, którzy mieszkali w okolicach Krakowa. Dotrzymał
słowa i bezpiecznie
ją tam zawiózł. Nasza
ostateczna droga (mam tu na myśli odcinek Nie wiem, skąd
brałam tyle siły i energii, aby tak stanowczo postawić na
swoim żegnając się z rodzicami i najmłodszym bratem. Pamiętam tylko,
jak po pożegnaniu
z nimi siłą odciągnęłam Stasię od jej ojca i obie poszłyśmy w kierunku
dworca. Od swojego ojca
dostałam sto złotych, oprócz tego miałam szkolną teczkę i
bieliznę oraz sukienkę na zmianę. W Dobromierzu zostawiłyśmy trochę
naszych
rzeczy u koleżanki i liczyłyśmy, że w jakiś sposób
je potem odbierzemy.
Tak też się stało – tydzień później odebrałyśmy od
niej trochę naszych ubrań. Wszyscy Żydzi
we Włoszczowie zostali w bardzo krótkim czasie spędzeni na
rynek i stamtąd zabrani. Ja już tego nie widziałam. Po
pożegnaniu z
rodzicami i najbliższymi obie ze Stasią skierowałyśmy się w kierunku
dworca
kolejowego. Nie znałyśmy dokładnie drogi i znalazłyśmy się z
powrotem w
rynku miasteczka. Za drugim razem byłyśmy już na właściwej
drodze. Z
centrum do dworca było jeszcze około czterech kilometrów.
Ja miałam za
ciasne buty i obtarłam sobie nogi tak, że nie mogłam chodzić. Okazało
się, że
do Częstochowy nie było już pociągów i trzeba było gdzieś
przenocować. Zastanawiałyśmy
się, dokąd iść – z powrotem do tego piekła?
Postanowiłam wejść do chaty
dróżnika i prosić o nocleg. Nie wiedziałam
tylko, jak zagaić rozmowę – mogłam przecież trafić na
kogoś, kto nas zna i rozpozna nas jako Żydówki. Ale nie było
wyboru – trzeba
było zadebiutować w nowej roli, bo przecież bez pomocy ludzi nie można
było się
ukrywać. Trzeba było zacząć kłamać i to w sposób
artystyczny! Zaczęłam od
tego, że szmuglowałyśmy do Warszawy jajka i po drodze nas złapało
gestapo,
które zabrało nam dokumenty i towar, a my ledwo uratowałyśmy
się ucieczką. Takie
różne historie wymyślałyśmy, że aż sama zaczęłam w to
wierzyć. Żona
dróżnika ulitowała się nad nami. Była sama w domu, potem
przyszła
jej córka i zięć, który był kolejarzem.
Poprosiłam go, żeby nam kupił bilety
do Częstochowy i pomógł bezpiecznie przejechać, ponieważ nie
mamy żadnych
dokumentów. Oczywiście obiecał nam pomóc.
Gospodyni domu przyniosła słomy i
pościeliła nam w kuchni na podłodze. W nocy przyszli jej synowie.
Zaczęli
opowiadać o Żydach, których pakowali do wagonów
towarowych z wapnem – o tym,
jak ich bili i maltretowali. Między innymi opowiadał o mojej babce i
dziadku
oraz o znajomej będącej w ostatnim miesiącu ciąży,
których
gestapo zabiło na
miejscu. W nocy nie
mogłyśmy oka zmrużyć – o spaniu nie było mowy. Rano o
godzinie
piątej odchodził nasz pociąg. Obudził nas kolejarz, a gospodyni dała
nam na
drogę jajka i chleb. My podarowałyśmy jej ładną chustkę na głowę i
sweterek.
Gdybym miała coś cenniejszego, na pewno by to od nas dostała,
ale wtedy to
były nasze największe skarby. Znajomy
kolejarz wprowadził nas do wagonu, w którym siedział już
jakiś
przystojny mężczyzna w średnim wieku. Na początku przyglądaliśmy się
sobie
nieufnie, ale nikt nie zaczynał rozmowy. Potem nasz towarzysz
podróży ośmielił
się i zaczął z nami rozmawiać. Oczywiście zapytał, skąd i dokąd
jedziemy.
Opowiedziałam mu już znaną historię ze szmuglem i handlem
jajkami, ale czułyśmy, że nam nie wierzy. Potem zapytałam go
wprost, czy nam wierzy
oraz czy
zna tani hotel w Częstochowie. Odpowiedział, że nam wierzy, ale jego
oczy
mówiły coś innego. Dał nam adres do taniego hotelu przy
ulicy Katedralnej i
kazał powołać się na swoją osobę (jego nazwiska już nie pamiętam). Dla mnie ta
jazda pociągiem była naprawdę wielką wyprawą. Oprócz tego,
że
groziło nam straszne niebezpieczeństwo, to była to także nasza pierwsza
w życiu
podróż pociągiem. Na dworcu w
Częstochowie było pełno esesmanów i gestapowców z
psami. Nam
udało się przejść przez to piekło. Nasz nowy znajomy zniknął bardzo
szybko, a
my zapytałyśmy przygodnych ludzi o wiadomą ulicę i natychmiast się tam
skierowałyśmy. Przyjęła nas
bardzo sympatyczna starsza pani. Była właścicielką hotelu,
czyli czteropokojowego mieszkania z miejscami noclegowymi.
Łóżko na jedną noc
kosztowało 8 złotych – tak więc mogłyśmy parę nocy
tam spędzić, gdyż
miałam jeszcze 65 złotych. W tym hotelu
było więcej takich jak my – poznałam to od razu.
Właścicielka tego lokalu pomagała również jeńcom radzieckim
i prosiła nas o
pomoc, jeśli tylko dysponowałybyśmy gotówką
lub odzieżą.
Oczywiście, że w
naszej sytuacji niewiele mogłyśmy pomóc, ale obiecałam pomoc
i słowa
dotrzymałam, o czym napiszę we właściwym czasie. Pozostało mi tylko jedno pragnienie – jak najszybciej zobaczyć się z Bolkiem. W tym też dopomogła nam nasza miła gospodyni, posyłając swojego syna z moim listem pod wskazany adres. Wieczorem, przed godziną policyjną zjawił się Bolek. Radość w naszym nieszczęściu była bardzo duża. Nareszcie pojawił się ktoś bliski! Po krótkiej naradzie Bolek postanowił nas zabrać do swojej matki, a potem zdecydować, co dalej. Zgodziłam się, ale pod warunkiem, że nie zostaniemy tam dłużej jak kilka dni. DomNareszcie znowu
byłam w domu, ale nie robiłam sobie dużych nadziei na
dłuższy pobyt, gdyż przede wszystkim zależało mi na bezpieczeństwie
domowników.
Matka Bolka – Nacia –była nadzwyczaj miłą i dobrą
kobietą, która sama wychowała
czwórkę dzieci – dwóch synów
– Bolka i Zygmunta, których znałam i dwie
córki.
Poznałam ich, kiedy już wszyscy byli dorośli. Cały ich dom nazwałam
Dobrą
Nadzieją, bo przyjęto nas tam jak najbliższe krewne – bez
cienia strachu. Nikt
nic nie okazywał. Miałam jeszcze
całe nogi w pęcherzach, ale dzięki pobytowi w domu mogłam
wykąpać się i wyleczyć z tych pęcherzy, co od razu polepszyło mi
samopoczucie.
Nacia kupiła mi sandały, w których już mogłam swobodnie
biegać. Na drugi dzień
Stasia postanowiła pojechać do Dobromierza po nasze ciuchy.
Wróciła ledwo żywa
– połowy naszych rzeczy i tak już nie było. Najadła się tyle
strachu, że w
ogóle nie było warto tam jeździć. Teraz ja z
kolei zaproponowałam, że po otrzymaniu formularzy katolickich
metryk urodzenia, które Bolek miał przynieść od proboszcza
parafii św. Józefa i
po ich wypełnieniu, zgłosimy się jako ochotniczki do pracy w Niemczech.
Uważałam, że tak będzie dla nas wszystkich najbezpieczniej, bo przecież
tam
musiałybyśmy mieć dużego pecha, żeby trafić na kogoś, kto nas
rozpozna.
Pomimo tego, że świat jest przecież mały. Rodzina Bolka
trochę dziwnie zareagowała na mój pomysł. Ja ich doskonale
rozumiałam, ale my nie miałyśmy innego wyjścia. Zostać u naszych
przyjaciół
oznaczało stale narażać ich na niebezpieczeństwo. Bolek i
Zygmunt
należeli do
Batalionów Chłopskich i to już wystarczało.
Oczywiście, że wolałybyśmy się
do nich przyłączyć – razem z nimi działać i pracować, ale nie
miałyśmy gdzie
mieszkać, a narażać nikogo też nie chciałyśmy. Stanęło na tym, że
jedziemy jako
ochotniczki do Niemiec. Bolek
dowiedział się, że za kilka dni wyrusza transport do Wrocławia
i postanowiłyśmy zgłosić się właśnie do tego transportu.
Nazajutrz Nacia
poszła z nami do Arbeitsamtu, a ja stanęłam jako pierwsza w
kolejce, aby
zapisać się na wyjazd na roboty do Niemiec. W tej samej kolejce
– 40 osób za
mną – stanęła Stasia. Udało się i zapisano nas jako
ochotniczki na wyjazd.
Miałyśmy jednakowe metryki – zupełnie nowe egzemplarze
– dlatego trzeba je było
dobrze zgnieść i ubrudzić, aby za bardzo nie rzucały się w oczy.
Oczywiście ja
wypisałam dane personalne Stasi, a ona moje – tak więc obie
wypełniłyśmy sobie
nawzajem metryki, aby nie wzbudzać podejrzeń. Nazajutrz żegnane ze łzami w oczach przez całą rodzinę, którą już uznałyśmy za swoją, udałyśmy się do obozu przejściowego na wyjazd do Niemiec. Oczywiście w tym obozie spotkałyśmy znajomych chłopców z naszych stron, którzy chcieli nam umożliwić ucieczkę i gorąco nas do tego namawiali. Pytanie – dokąd miałyśmy uciec? Obóz w CzęstochowiePierwszy dzień
w obozie minął nam na rozglądaniu się wokół. Ja starałam
się sprawiać wrażenie dziewczyny roztrzepanej i zarazem odważnej.
Właściwie to
mi się udało. Tylko przeraził mnie pewien młody człowiek,
który podszedł do
mnie i poradził, żebym schowała krzyżyk, który nosiłam na
sukience, na
wierzchu. Powiedział, że to razi i lepiej go schować. Właśnie ten młody
człowiek parę lat później został mężem Stasi. W obozie
byłyśmy prawie przez tydzień, zanim nasz transport wysłano na
Dolny Śląsk. Po dwóch dniach pobytu zostałam wyznaczona do
dzielenia posiłków.
Kroiłam chleb i rozlewałam zupę. W tym obozie było bardzo dużo
Rosjan i
Ukraińców – tam właśnie pierwszy raz zetknęłam się
z językiem rosyjskim. Od Rosjanek,
z którymi mieszkałyśmy w jednym baraku, nauczyłam
się wielu rosyjskich
pieśni. Spałyśmy na
pryczach bez jakiegokolwiek przykrycia. Dobrze, że było
jeszcze ciepło. Pewnego dnia przekradłam się przez mur i poszłam do
kina na
niemiecki film, który nosił tytuł: „Dreimal
Hochzeit”[5].
Ten nasz znajomy – Tadeusz, który
zwrócił mi uwagę na medalik, w dalszym ciągu
nie dawał nam spokoju. Zaczął także chodzić za Stasią i dogadywać jej. Oczywiście
pewnego wieczoru Stasia przyznała mu się, że jest Żydówką
i opowiedziała o wszystkim. Myślałam, że ją rozerwę na kawałki
– bo jak
można było być tak naiwną. Przecież tu nie chodziło tylko o nas. Ja się
o
siebie nie bałam – było mi wszystko jedno, co się ze mną
stanie, ale ta
wariatka mogła przecież zniszczyć życie naszym dobroczyńcom i
przyjaciołom. Ale
stało się i nie mogłam już nic na to poradzić. Tadeusz okazał
się człowiekiem godnym zaufania. Zaczął nas namawiać na
ucieczkę do Warszawy, do swojej matki. Nawet dał Stasi adres do niej,
na
wypadek, gdyby jemu się coś przydarzyło. Następnego dnia
po tej rozmowie Tadeusz zniknął z obozu. Za dwa dni miał
nastąpić koniec naszego pobytu w obozie. Nasz transport szykował się do
wyjazdu
do Niemiec. Przed samym odjazdem przyszedł Bolek ze swoim bratem i z
wałówką
dla nas na drogę. Pożegnanie było bardzo smutne, ale trzeba było
trzymać się i
nie płakać. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy nie będę płakała
– chyba, że nikt
tego nie będzie widział. Z Bolkiem obiecaliśmy sobie, że po wojnie
nigdy się
nie rozstaniemy. Nareszcie
wsiadłyśmy do pociągu jadącego do Wrocławia. Jako ochotnicy do
pracy w Niemczech byliśmy traktowani nieco lepiej, a więc
jechaliśmy w
wagonach osobowych. Pociąg ruszył z miejsca i mijał jadące w przeciwnym
kierunku wagony pełne ludzi. Wyglądałam przez okno – żegnałam
kraj, jego lasy,
łąki i tych nieszczęsnych Żydów, którzy jechali
do obozów zagłady. Na jednej ze
stacji nasz pociąg stanął. Zaczęłam rozmawiać z Żydami,
którzy znajdowali
się w tych zakratowanych towarowych pociągach. Pytałam, dokąd jadą?
Pokazywali
mi palcami, że do nieba… Pociągów
wypełnionych ludźmi było bardzo dużo – widziałam wiele dzieci
i
kobiet. Nie zapomnę nigdy blasku oczu tych kobiet, z którymi
wtedy rozmawiałam.
Myślałam, w którym pociągu są moi rodzice i czy
jeszcze żyją? Przecież
minął już tydzień od naszego rozstania. Nagle jakby mnie ktoś uderzył
obuchem
po głowie – usłyszałam okrzyki: „Precz
z Żydami!” i wydawało mi się to
niemożliwe. Ale w następnym przedziale cała grupa ochotników
z naszego
transportu wyżywała się na tych biedakach, wrzeszcząc na całe gardło:
„Precz z
Żydami!”, „Żydzi do Palestyny!”,
„Żydzi do pieca!” itp. To było już ponad moje
siły! I tu znowu szybko podjęłam decyzję – wrzeszcząc na całe
gardło, wpadłam do
tego przedziału i puściłam tym wszystkim ochotnikom taką wiązankę
przekleństw,
że na pewno przestraszyli się i na chwilę zamilkli. Potem tego, co ja
od nich
usłyszałam, to z przyzwoitości tu nie opiszę. Ale na szczęście nie
usłyszałam
tego, czego najbardziej się obawiałam – jeżeli ich tak
bronisz, to na pewno jesteś
jedną z nich! W naszym
przedziale było nas sześcioro – ja, Staszka oraz czterech
chłopców, około dwudziestoletnich. Zachowywali się bardzo
przyzwoicie – może
pod naszym wpływem, ale na temat Żydów z nimi nie
rozmawiałyśmy. Spotykaliśmy
się potem już we Wrocławiu, gdzie pracowali w stoczni rzecznej jako
ładowacze. Po pięciu
godzinach jazdy wysiedliśmy we Wrocławiu na Odertor Bahnhof [obecnie
Dworzec Nadodrze] i stamtąd nas od razu przetransportowano do obozu
przejściowego w Rosenthal (obecna Różanka).
Komendantem obozu był wówczas
Herr Schwarz. Przywitał nas w towarzystwie swojego psa –
rasowego owczarka niemieckiego.
Ustawiono nas w szeregu, zapoznano z regulaminem obozu i od
razu
skierowano do łaźni, którą obsługiwali Ukraińcy i to w
dodatku sami mężczyźni. Potem
przeglądano nam włosy i zaprowadzono do baraków. W
barakach były prycze –
takie jak w Częstochowie – same deski, bez
sienników i koców. Dano nam na
obiad kapuśniak, ale musieli nam wrzucać do kapusty ziemniaki i to
koniecznie w
łupinach – tak, żeby od pierwszego dnia przyzwyczajać nas do
niemieckich
porządków. Musieliśmy wiedzieć, gdzie jest nasze miejsce w
porównaniu z „narodem
panów”. Oczywiście od
razu zbuntowałam się przeciwko takiemu traktowaniu i nie
chciałam tego jeść. Komendant Schwarz akurat to widział i tak zaczęła
się moja
pierwsza lekcja poglądowa. Od razu dowiedziałam się, że jestem polską
świnią i
przyjechałam tutaj na roboty, a nie na urlop, ale tym razem obyło się
bez
bicia. Ja znowu nie chcąc pozostać mu dłużną, powiedziałam, że zawsze
uważałam
Niemców za bardzo kulturalnych ludzi, przyjechałam do
Niemiec jako ochotniczka
i nikt mnie do tego nie zmuszał. Schwarz trochę się zmitygował moją
mową – już
wtedy zaczęłam rozmawiać po niemiecku. Czułam, że tym wystąpieniem
zyskałam
sobie sympatię otoczenia, a szczególnie
Ukraińców. Było to dla mnie i dla Stasi
bardzo na rękę. Ukraińcy piastowali w obozie wszystkie najważniejsze
funkcje i
więcej takiego obiadu jak zupa z ziemniaków w łupinach już
nie otrzymałam.
Mogłam za to wieczorami zachodzić do baraku dla personelu i pić z nimi
kawę.
Mieli nawet bimber i inne frykasy. Z nich najbardziej przypadła mi do
serca
Tania – bardzo cicha i skromna dziewczyna, która
przed wojną była studentką
historii. Do obozu na
Różance trafiało wiele transportów
Polaków, Rosjan i
Ukraińców. Stąd dopiero kierowano ich dalej na
Zachód – do fabryk i barów.
Przypominam sobie, jak wybrano około 20 dziewcząt, w tym mnie
i
wszystkie
ustawiono w szeregu. Powiedziano nam tak: „Wy jesteście
bardzo szczęśliwe i
wyróżnione, spotkał was niesamowity zaszczyt, bo będziecie
przydzielone jako
pomoce domowe do dobrych niemieckich rodzin”. Faktycznie
– jak sobie
przypominam – były w tej grupie same atrakcyjne i ładne
dziewczęta, w wieku
około 20 lat. Ja miałam wtedy 16 lat, ale wyglądałam na 20. Posadę najpierw
dostała Staszka. Zabrała ją pani Draft – żona prokuratora
miejskiego. Było to bezdzietne małżeństwo, zamieszkałe w pięknym,
trzypokojowym
mieszkaniu w dzielnicy Krietern [obecnie Krzyki]. Tak więc
Staszka trafiła
do dygnitarza. Mnie z kolei
przydzielono do domu właściciela domu towarowego z Priseldorfu
pod Wrocławiem. Do dzisiaj nie wiem, gdzie leży ta miejscowość
– wydaje mi się,
że to chyba było za Deutsch Lissa [obecnie Leśnica].
Po tygodniu z
powrotem przywieziono mnie do obozu we Wrocławiu. Nie
chciałam być w tamtym domu, bo nie podobało mi się tam. Nie mogłam
pogodzić się
z myślą, że mam być odizolowana od polskiego otoczenia i skazana na
słuchanie
przez cały dzień języka niemieckiego. Zaczęłam udawać głupią
– nawet połknęłam
agrafkę na oczach kucharki. To poskutkowało –
uwierzyli, dostałam nawet
tęgie lanie od swojego szefa, który odwiózł mnie
do Wrocławia, do tego samego
obozu. Tam komendant Schwarz już wszystko wiedział. Zaczęło się od
wyzywania
mnie od najgorszych, a potem zagroził, że pośle mnie do pracy
w fabryce.
Ja tylko czekałam na to, bo przecież marzyłam, żeby pracować wszędzie,
tylko
nie w niemieckim domu jako pomoc domowa. Wolałam zaznać mniej
„zaszczytów” z
ich strony. W obozie byłam
tylko przez tydzień. Po tygodniu zjawiła się szefowa Stasi
w towarzystwie swojej matki, która zabrała mnie do
domu jako pomoc domową.
Zapadła decyzja, że ja znakomicie nadaję się do tej funkcji i nic już
nie
pomogło. Pracowałam więc
u państwa Sroka (o ironio polskie nazwisko!), ale była to
rodzina w najbardziej brutalnym wydaniu hitlerowskim. Moja
szefowa – pani
Sroka – modliła się do portretu Hitlera, który
wisiał, tak jak święty obraz nad
jej łóżkiem. Mnie nad łóżkiem powiesiła obraz
przedstawiający Jezusa w koronie
cierniowej na głowie. Nawet bardzo trafnie to wymyśliła. Praca u tych
ludzi była bardzo ciężka, ponad moje 16-letnie siły.
Wstawałam o godzinie 6 rano, a szłam spać o 11 wieczorem. Cały
dzień na
nogach – sprzątałam, prałam, szyłam, robiłam swetry
na drutach i podlewałam co
rano kwiaty w ogrodzie moczem swojej szefowej. Nie pozwalała mi tego
moczu
wylewać do toalety, ponieważ uważała, że nie wolno go tracić. Moja
szefowa była
tak skąpa, że trudno jej skąpstwo opisać. Praca w domu
stawała się z każdym dniem coraz trudniejsza do zniesienia.
Do domu moich szefów na brydża często schodzili się goście z
wrocławskiej elity,
nawet Gauleiter Hanke[6].
Przychodziła
także córka mojej szefowej ze swoim mężem Oberstaatsanwaltem
dr Draftem i
wiele innych osobistości, których nazwisk nie pamiętam.
Mój
szef był na ogół człowiekiem spokojnym. Mnie właściwie nie
dokuczał – musiał
mieć stale wyczyszczone na glanc buty i wszystko podane w
należytym
porządku.
Piastował bardzo wysoką funkcję w banku, a potem został jego dyrektorem. Pamiętam moje
pierwsze święta Bożego Narodzenia we Wrocławiu, u moich
szefów.
O świętach rozmawiało się już na miesiąc naprzód. Moja
szefowa robiła duże
przygotowania, bo jej jedyny syn, który był lekarzem, miał
przyjechać na urlop
z frontu wschodniego. Miała jeszcze córkę –
mężatkę, która mieszkała w tej
samej dzielnicy, co my, przy Goethestr. (numeru już nie pamiętam)[7].
Święta wiązały się
z oczekiwaniem na przyjazd syna moich przełożonych i z wyjazdami do
krewnych na
prowincję w celu zakupu wałówki. Wiem, że szefowa jeździła
do Schweidnitz
[obecnie Świdnicy], bo jej krewni mieli tam sklepy spożywcze i mięsne.
Tam po
znajomości zawsze zdobywała indyczkę, kaczkę oraz zająca.
Z domu na wieś
wywoziła stare szmaty, a potem przywoziła wałówkę. To
wszystko jej bardzo
odpowiadało. Oprócz tego ubóstwiała swojego
Führera. Powoli traciłam
do niej cierpliwość. Zaczęła interesować się moim życiem
religijnym, więc w niedzielę wysyłała mnie rano do kościoła. Przed
wyjściem
oglądała mnie ze wszystkich stron, żebym wyglądała ładnie, bo
ona była przecież
właścicielką kamienicy, w której mieszkałam.
Przedtem ten dom należał do
rodziny żydowskiej. Moja szefowa bardzo dbała o reputację dobrej
gospodyni – a więc służąca pochodząca z tak dobrego
domu, również musiała
ładnie i
estetycznie wyglądać! Oczywiście
zamiast do kościoła szłam do parku, gdzie siedziałam, spałam
albo spacerowałam – w zależności od pogody. Wracając do świąt
Bożego Narodzenia
–przygotowałyśmy z szefową masę różnych
smakołyków i ciast, zjechała się cała
masa gości, a ja miałam pełne ręce roboty. Rano wszystkim po
kolei czyściłam
buty, sprzątałam jadalnię i nakrywałam do stołu. Moja szefowa
nie mogła
wyjść z podziwu, skąd ja wiem, jak się nakrywa i podaje do stołu.
Zawsze mówiła
mi, że w Polsce ludzie są ciemni, a dziewczęta dzikie i niewychowane.
Dlatego spoglądała
na mnie z ukosa i podziwiała. Gotować –
tak, jak
Niemcy
gotują, nie umiałam,
ale potrafiłam przygotowywać posiłki, tak, jak u nas gotowano. Moja
matka
często zaganiała mnie do prac domowych, bo byłam przecież najmłodszą
córką w
domu. Moje starsze siostry pracowały, a ja chodziłam do szkoły. Pewnej nocy
wstałam i idąc korytarzem do toalety, po drodze spotkałam
swoją szefową. Tak się jej przestraszyłam, że o mało nie zemdlałam!
Moja
szefowa w ogóle nie miała włosów –
czysta glaca! Jak mnie zobaczyła, to od razu
uciekła. Nie wiedziałam, że nosi perukę, bo trzeba przyznać, że miała
ją
artystycznie zrobioną, dlatego nie miałam pojęcia, że ona
kompletnie nie
ma na głowie włosów! Na drugi dzień
szefowa sama wspomniała o naszym nocnym spotkaniu i
zapytała mnie, czy nigdy nie widziałam kobiety bez włosów.
Owszem –
odpowiedziałam – widziałam, ale były to stare, religijne
Żydówki. One wszystkie
nosiły peruki. Szefowa na tę moją odpowiedź całkiem pobladła i
odpowiedziała,
że ona na pewno nie jest Żydówką i całe szczęście, że je
Führer wywiózł z
miasta, bo były tak śmierdzące, że całe miasto od nich śmierdziało. A
na Schweidnitzer
Str. [obecnie ul. Świdnicka] to ona już w ogóle nie mogła
wychodzić – bo
przecież tam ich było najwięcej. Chodziły grube i ubrane w karakułowe
futra.
Zapytałam ją, czy nigdy nie widziała Żydówki bez futra,
biednej czy też
szczupłej. Nakrzyczała na mnie i powiedziała, żebym nie pyskowała i
głupot nie
wygadywała! Moja szefowa była właśnie bardzo gruba i miała karakułowe
futro…
Mnie język tak świerzbił, że musiałam jej powiedzieć, że jest bardzo
podobna do
Żydówek opisanych przez siebie i dodałam, że u nas
w Polsce nie było
takich Żydówek. Znałam słabą stronę swojej szefowej
i moje słowa „u nas w
Polsce” działały na nią jak przysłowiowa płachta na byka.
Czułam, że należy
zamilknąć i nie przeciągać struny. Wiedziałam, że zaraz ze złości
wyszuka mi
taką robotę, że się nie pozbieram – albo szorowanie strychu,
albo schronu, albo
darcie pierza z kur (czego nienawidziłam). Powoli
zaczynałam przyzwyczajać się do swojej pracy pomocy domowej. Do
mojego szefostwa przychodzili goście, a ja musiałam ich obsługiwać.
Szybko
nauczyłam się języka i rozumiałam prawie każde słowo. Oni z
kolei dziwili
się, że w Polsce są takie pojętne i mądre dziewczęta, ale
mówili też, że jestem
dumną Polką. Zawsze starałam
się być ładnie i czysto ubrana. Nauczyłam się trochę szyć
i ze starych szmat, znajdujących się w altanie, do której
wpuszczała mnie moja
szefowa, potrafiłam wyczarować dla siebie różne fatałaszki.
Nawet dla niej
uszyłam pikowany szlafrok. Nie mogła wyjść z podziwu, że my
potrafimy
takie rzeczy. Zawsze podkreślała, że Polacy to strasznie
zacofany naród, a
kobiety ubierają się okropnie, stale zawinięte w chusty. Powiedziałam
jej kilka
słów na temat gustu Niemek i zaraz się uspokoiła. Ciągle
wypominała mi, że ja
zawsze muszę mieć ostatnie słowo!
Pewnego dnia w
domu szefowej nastąpiło trzęsienie ziemi. Przyszedł do
mnie list z niemieckiego frontu. Ja zupełnie zapomniałam, że
kiedyś idąc Garten
Str. [obecnie ul. Piłsudskiego] z koleżanką rozmawiałyśmy po
polsku i
przyczepiło się do nas dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Zagadnęli
do nas po Śląsku –
skąd jesteśmy i jak się tutaj dostałyśmy. W kilku słowach chciałam
pozbyć się
ich, ale oni dalej szli za nami i zaczęli opowiadać, jak
przymusowo
trafili na
front i że oni tak samo nie lubią Niemców jak my[8].
Jak to młodzi – rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.
Poprosili nas o nasze
adresy i ja – dla zgrywy – podałam im
swój adres. Pomyślałam, że to mi wcale
nie zaszkodzi, jak ktoś z frontu przyśle do mnie list i zupełnie
zapomniałam o
tym epizodzie. Aż tu nagle przychodzi list od Francyka!
Zaczynał się
takimi słowami: „Leć listeczku drogi, do mojej niebogi, jak
wejdzis od proga,
to pochwal Pana Boga” itd. Ja oczywiście na ten list nigdy
nie odpisałam, bo
przecież ten Francyk mnie w ogóle nie obchodził! Ale moja
szefowa nie
omieszkała o tym wszystkim opowiedzieć swoim znajomym, a ci z kolei już
zaczęli
mi dokuczać, że mam narzeczonego Niemca. Ci sami ludzie zaczęli mi
tłumaczyć,
że po 10 latach pobytu w Niemczech dostanę obywatelstwo
niemieckie i będę
mogła wyjść za mąż za Niemca. Ta perspektywa nie była dla mnie
różowa, ale
im stale odpowiadałam, że moim zdaniem wojna skończy się o wiele
wcześniej. Życie płynęło
monotonnie – dzień za dniem. Święta przeszły, goście się
rozjechali, a choinkę, którą ubierałam, trzeba było
rozebrać. Płakałam za
t choinką – jak za kimś bardzo bliskim. Pomimo swojej
dojrzałości, byłam jednak
nadal dzieckiem. To drzewko przypominało mi Polskę i wszystko to, co
utraciłam… Pewnego razu
idąc Garten Str. [obecnie Piłsudskiego], niedaleko Dworca
Głównego, spotkałam kolegę z ulicy Drewnowskiej w Łodzi
– Włodka, który był ode
mnie starszy o jakieś trzy albo cztery lata. Strasznie się
ucieszyliśmy z
tego spotkania. Trzeba było sobie dużo wyjaśnić – także to,
skąd się tutaj
wzięłam. Włodek namawiał mnie, abym z nim uciekła do Wiednia, bo on tam
pracuje
i tam jest cała paczka z naszej ulicy. Bardzo chciałam uciec
z tego domu,
którego nienawidziłam, ale wcześniej chciałam się
skontaktować z moją kuzynką
Stasią i koleżanką Haliną. Moja szefowa
nie chciała mnie wypuścić z domu, bo wychodne miałam dwa
razy w tygodniu – w niedzielę po południu i w środę,
po obiedzie – jak
pozmywałam naczynia i wszystko posprzątałam. Napisałam wtedy
list do Stasi,
że wyjeżdżam do Wiednia i żeby do mnie zadzwoniła, bo ja nawet dzwonić
nie
mogłam, gdy szefowa była w domu. A jak na złość, nigdzie nie
wychodziła. Nie wiem, jak
to się stało, ale mój list dostał się w ręce szefowej
Stasi, która była córką mojej szefowej, a ta z
kolei poszła do tłumacza, który
go przetłumaczył. Oczywiście cała historia mojej planowanej ucieczki
się wydała
i zostałam aresztowana, choć na razie w areszcie domowym.
Zamknięto mnie w
pokoiku służbowym, za kuchnią. Mieszkaliśmy na drugim piętrze
i nie mogłam
wyskoczyć przez okno, bo piętra były bardzo wysokie. Moja szefowa
oznajmiła mi,
że zostanę aresztowana przez gestapo, bo w tym liście bardzo ją
obraziłam i
napisałam o politycznych sprawach – o partyzantach w
Jugosławii. Przy okazji
wypuściła mnie do toalety i stamtąd zdążyłam zabrać butelkę kwasu
solnego.
Wypiłam ten kwas w swoim pokoiku i zaczęłam strasznie wymiotować. Bałam
się
gestapo, bo wiedziałam, jakich metod używają. Najbardziej martwiłam się
o moich
przyjaciół z Częstochowy, z którymi
miałam kontakt jako z moimi krewnymi.
Nie wiedziałam, jak sprawy się potoczą i czy w
ogóle z tego wyjdę. Córka
moich przełożonych akurat była w domu i ona – jako lekarka
– zajęła się mną.
Widocznie kwas solny nie był o dużym stężeniu, bo wypiłam prawie
dwieście
gramów. Miałam poparzony przełyk i straszne bóle.
Lekarka ratowała mnie, jak
mogła. Wiedziałam, że po cichu ona czuła do mnie trochę sympatii, ale
ja bałam
się z nią rozmawiać. Tylko raz jej powiedziałam, że szkoda jej męża,
który jest
dobrym lekarzem i walczy w Jugosławii. To właśnie od niej
dowiedziałam się
o jugosłowiańskich partyzantach. Wieczorem
przyjechało po mnie gestapo. Wsadzili mnie do swojej czarnej
limuzyny i zawieźli do więzienia przy Neue Graupenstr.
[obecnie ul. Sądowa].
Dostałam się do celi Polek, ale najpierw przebywałam kilka dni w
szpitalu
więziennym. Nie mogłam nic jeść, ani pić – właściwie to mnie
wcale nie leczyli,
tylko przychodzili mnie oglądać. W celi szybko
nawiązałam kontakt z moimi towarzyszkami niedoli. Prawie
wszystkie byłyśmy młode, tylko jedna kobieta miała ponad czterdzieści
lat i
siedziała za ubicie świni, (a przynajmniej tak nam
powiedziała). Reszta to
były przeważnie więźniarki polityczne – trafiły tu za
gazetki, za wypowiedzi,
za ucieczki z pracy. Mnie moje towarzyszki wywróżyły
Auschwitz i mówiły, że za
taki list, to ja już świata bożego nie zobaczę. Wreszcie
wezwano mnie na przesłuchanie. Moją sprawę prowadził komisarz
Ból. Znowu (o ironio!) polskie nazwisko pod hitlerowską
duszą. Ten gestapowiec
zajmował się sprawami Polaków we Wrocławiu, podobno był
„siekierą” i mówił
bardzo dobrze po polsku. Trzymał mój list w rękach i pytał o
każde zdanie.
Musiałam z zimną krwią kłamać – całe szczęście, że ten list
pisałam w stanie
zdenerwowania i bardzo niewyraźnie. Pisałam,
że niedługo
będziemy naszych
okupantów tak załatwiać, jak Jugosłowianie załatwiają ich
na Bałkanach, i
to, że moja szefowa to jest stara szantrapa, której
nienawidzę z całego serca
tak, że dłużej już nie mogę przebywać w tym hitlerowskim otoczeniu i
muszę
uciekać. Całe szczęście,
że nie napisałam dokąd chcę uciec oraz z kim i gdzie
miałam się spotkać. Oczywiście strasznie naiwnie się tłumaczyłam.
Mówiłam, że
faktycznie chciałam uciekać, ale do miasta niemieckiego – bo
przecież Wiedeń to
niemieckie miasto! Cóż w tym złego? Do Polski i do rodziny
nie chciałam wracać,
bo mam niedobrą rodzinę, dlatego przyjechałam do Niemiec jako
ochotniczka, a
nie przymusowo. A te Bałkany, o których wspomniałam, to
miejsce, gdzie żyli
wrogowie mojego ojca, którzy go zabili. Nie wiem,
co się stało – może
miałam dużo szczęścia – ale po miesiącu zwolnili mnie z
więzienia i przyszedł
po mnie sam Ból. Moje towarzyszki z celi nie wierzyły, że
wychodzę na wolność,
a mnie było bardzo ciężko rozstać się z nimi. Po jakimś czasie udało mi
się z
nimi skontaktować, bo jako więźniarki nasze komando pracowało w pralni
przy Ofener
Str. [obecnie ul. Krakowska]. Pewnego dnia pojechałam tam z
wałówką – zastałam
je, strażnikowi dałam papierosy, aby przekazał im pozdrowienia i
prezent ode
mnie. Nie dopuścił mnie jednak do nich, ale zobaczyły mnie z daleka i
uśmiechały się do mnie. Po wyjściu z więzienia skierowano mnie na
Salzstr.
[obecnie ul. Cybulskiego] gdzie wtedy mieścił się urząd Arbeitsamt. Tam
znowu
przydzielono mnie do pracy w niemieckim domu, na takich samych
warunkach, ale
tym razem za karę do rodziny z czwórką dzieci. Najstarsza
dziewczynka Eveline
miała 12 lat, a najmłodsze dziecko – 4 lata. Mieszkali w
okolicach Kaiserbrücke
[obecnie mostu Grunwaldzkiego], niedaleko od centrum, przy Garvestr.
[obecnie
ul. Kujawska]. Dom ten stoi do dzisiaj. Moja nowa szefowa była
kobietą
strasznie leniwą – nic jej się nie chciało robić. Nie
pracowała, a jej mąż pracował
w operze i pięknie grał na fortepianie. Zdążyłam dowiedzieć się od
sąsiadek, że
podobno sam sobie okaleczył nogę, aby nie iść na front. Coś
tam na pewno
było, bo nie żył w zgodzie z niemieckim prawem. Na drzwiach
ich mieszkania
wisiała wizytówka – obok nazwiska Seiller
– „Kaufmann”, więc chyba był jakimś
kupcem. Sama tego nie rozumiałam. Miał gabinet z biurkiem, ale bardzo
standardowy. Poprzedni dom Sroków, w którym
mieszkałam, był bardzo bogaty –
widać było przepych i wygodę życia niemieckiego mieszczaństwa. A tutaj
w
porównaniu z tamtym domem pachniało biedą i brudem.
Faktycznie było bardzo
brudno. Nie chciałam znowu podjąć pracy w niemieckim domu, ale
powiedziano mi w
urzędzie pracy, że mam wybór: albo praca, która
„mnie wyróżnia” – czyli pomoc
domowa w porządnym niemieckim domu, albo więzienie i obóz.
Oczywiście wybór był prosty…
Przebrnęłam już przecież przez więzienie
i miałam tak niezwykłe szczęście, jak ktoś zupełnie niemądry.
Wiedziałam
też, że w więzieniu czułam się psychicznie o wiele lepiej niż
na wolności
– w domu „porządnych Niemców”.
Wychodząc na wolność płakałam. Niemcy myśleli,
że to ze szczęścia, a ja płakałam dlatego, że musiałam rozstać się z
drogimi
towarzyszkami z celi, do których się bardzo przywiązałam. Byłam
najmłodsza z nich i one bardzo się o mnie troszczyły, a ja –
jak
mogłam – też im się odwdzięczałam. Zawsze udawało mi
się zdobyć papierosa
albo kawałek chleba od Niemców pracujących w tej
samej pralni. Zabrałam się do
roboty w domu moich nowych chlebodawców. Trzeba było
dobrze zakasać rękawy i doprowadzić mieszkanie do czystości. Gdy mi się
to
udało, to aż wszyscy domownicy wyrazili podziw, że jestem taka
pracowita! Zaczęła się
wiosna, a z nią jak zwykle zaczęły odżywać nadzieje na lepszy
byt i koniec tego wszystkiego, co się działo. Od moich
przyjaciół
otrzymałam list, że Bolek został aresztowany i siedzi w obozie
koncentracyjnym
Dachau, a Zygmunt został zabity w lasach kieleckich. Przez długie
tygodnie
opłakiwałam śmierć Zygmunta. Jak mogłam, to robiłam paczki żywnościowe
i
wysyłałam je do rodziny Bolka. Dużo nie mogłam, bo zarabiałam wtedy
tylko 22
marki miesięcznie i musiałam się jakoś utrzymać. To akurat starczało na
kino i
bilety tramwajowe. Ubrania i tak nie mogłam kupić sobie w sklepie, bo
musiałam
posiadać specjalną Kleidungskarte, ale ja przecież nie miałam gdzie
napisać o
przysłanie mi zaświadczenia, że moja rodzina w Polsce takiej karty dla
mnie nie
pobiera. Trudno – musiałam zawsze z koleżankami coś
pokombinować i jakoś
chodziłam ubrana. Dostałam od mojej nowej szefowej stare
suknie,
przerabiałam je, jak mogłam i zawsze wyglądałam schludnie. Udało mi się
nawet
od jednego Rosjanina kupić ładną sukienkę i białe buciki, a do tego
zrobiłam
sobie z kolorowych skórzanych pasków ładną
torebkę. Paski można było kupić bez
kartek, a za sukienkę oczywiście zapłaciłam w ratach. Moja szefowa
dostawała na mnie kartki żywnościowe – takie, jak na swoje
dzieci. Były to kartki młodzieżowe – czasami nawet pomarańcze
i cukierki
czekoladowe. Ale to się chowało tylko na urodziny i na święta. Urodziny
w tym
domu obchodziło się bardzo hucznie. Przyjeżdżała wtedy rodzina mojego
szefa z Beuthen
[obecnie Bytom], a mnie przedstawiali jako „flicht
Mädchen” – bo widocznie
zostali poinformowani o moim charakterze. Gdy w domu
byli goście, nie
jadałam z nimi przy stole, ale kiedy byliśmy sami, to zawsze mnie
zapraszano do
wspólnego stołu. Gotowałam i szykowałam wszystkie posiłki,
chodziłam na zakupy,
sprzątałam i prałam, pomagałam dzieciom odrabiać lekcje i uczyłam ich
historii.
Moja szefowa jak raz usłyszała, jak ich uczę, że Breslau to nie
Breslau, a
Wrocław, a Oder to nie Oder – tylko Odra, to o mało z
wrażenia nie padła.
Jeszcze to wszystko działo się przy otwartym oknie. Ja się śmiałam, ale
jej nie
było do śmiechu! W
każdą niedzielę chodziłam ze
Stasią i Haliną – jak była ładna pogoda – na Oswitz
[obecnie Osobowice] opalać
się. Tam przychodzili prawie wszyscy cudzoziemcy pracujący we
Wrocławiu. Było
nas w tym czasie bardzo dużo. Nad Odrą w tym
miejscu Niemców nie było. Nieraz stali bardzo daleko od
nas i przez lunety oglądali nas jak jakieś dziwolągi.
Wróciłyśmy do domu o
godz. 21 – była to godzina policyjna dla Polaków i
Rosjan. Te dwie narodowości
były najbardziej szykanowane – trzeba było nosić specjalne
znaki z literami „P”
(Polak) i „R” (Rosjanin). Dla nas nie było wstępu
do kin, teatrów, lokali
– można było tylko pójść do gospody i to nie
każdej. W ogóle nie wolno było
chodzić nigdzie tam, gdzie chodzili Niemcy. Nie mówię już o
Żydach we Wrocławiu,
którzy nawet przez ulice nie mogli przechodzić. Było ich w
tym czasie bardzo
niewielu. Spotykałam
nieraz na ulicy jakąś młodą przestraszoną dziewczynę z
opuszczoną głową i gdy podchodziłam, pytając o coś, to uciekała szybko,
bojąc
się ze mną rozmawiać. Spotykałam i starszych ludzi, ale kontaktu z nimi
nie
mogłam nawiązać – nie miałam sposobności. Okazja do
nawiązania kontaktu z wrocławskimi Żydami nadarzyła się dopiero
w maju 1944 roku. Czas upływał. Po bitwie stalingradzkiej Niemcy byli
trochę przytłumieni.
Chodziłam do kina i oglądałam ich Wochenschau (kroniki tygodniowe)
– już
pokazywali ich wojska w taktycznym odwrocie na Zachód. My,
cudzoziemcy, wszyscy
się z tego powodu bardzo cieszyli i chodziliśmy z dumnie podniesionymi
głowami.
Ja nie mogłam usiedzieć na miejscu. Upraszałam moich gospodarczy, aby
mnie
puszczali w wolnym czasie do mojej kuzynki – wiedzieli, że
mam taką we Wrocławiu.
Gdy wszystko w domu było zrobione, wtedy spotykałam się z naszą paczką
i znowu
wracało do mnie życie – byłam szczęśliwa, że chociaż przez
chwilę nie widzę
wokół siebie znienawidzonych ludzi. Wtedy z całego
serca nienawidziłam
wszystkich Niemców, bo nie wyobrażałam sobie, jak można
dopuścić do tego, do
czego doprowadzili. Winę przypisywałam całemu narodowi.
Nie mogłam zrozumieć
ich obojętności wobec życia tylu ludzi traconych niewinnie
w obozach i
komorach gazowych. Oni udawali, że nie wiedzą. Potem
faktycznie przekonałam się, że część z nich mogła nie wiedzieć! Bo
to byli ludzie, którzy nie interesowali się niczym innym,
tylko swoimi sprawami,
albo byli bardzo przestraszeni tym wszystkim, co się działo. Strasznie
się
bali, a terror hitlerowski był bardzo silny. Trzeba było uważać na
każde słowo,
które się mówiło i do kogo się mówiło.
Ja – mając siedemnaście lat – nie mogłam
jeszcze o tym dobrze wiedzieć. Jak już
wspomniałam byłam gospodynią u rodziny niemieckiej, składającej
się z sześciu osób. Pewnego dnia gestapo przyszło
do moich gospodarzy.
Byłam wtedy sama w domu –szef był w pracy, dzieci w
szkole, a najmłodsze z
szefową na spacerze. Gestapowcy zapytali o mojego szefa –
odpowiedziałam, że
jest w pracy, a szefowa na spacerze. Zapytali, kim jestem, a ja
powiedziałam,
że gospodynią domową. Wyjaśnili, że
przyszli na rewizję, na co ja im odpowiedziałam, że muszę
zawiadomić o tym mojego szefa. Nie dali mi dojść do słowa i zaczęli
buszować w
sypialni – ja natomiast weszłam do gabinetu, skąd zadzwoniłam
do szefa i
zawiadomiłam o „wizycie”. Mój szef
natychmiast przyjechał do domu i został
aresztowany. W ogóle nie wiedziałam, o co chodzi
i dowiedziałam się o tym
dopiero później. Mój szef – jak już
pisałam – miał piękny fortepian, na którym
ładnie grał, udzielając nawet prywatnych lekcji gry na fortepianie.
Cieszyłam
się jego sympatią, bo nawet obiecał mi, że jak będę się dobrze
sprawować, to mi
również udzieli kilku lekcji i nauczy grać na fortepianie.
Szef marzył o tym,
żeby przenieść się z całą rodziną nad Ren, blisko granicy francuskiej. Po aresztowaniu
szefa jego żona stała się dla mnie o wiele lepsza, a
dzieci grzeczniejsze. Przyjaciółka mojej szefowej
– Frau Brand – kiedyś mi
powiedziała, że mój szef prowadził jakieś lewe interesy. Po
jego aresztowaniu
zapytałam Frau Brand, dlaczego został aresztowany –
odpowiedziała mi, że robił
jakieś machlojki. Szef siedział w
więzieniu przez kilka miesięcy – przez ten czas jego żona
zabierała mnie wieczorami do kina, ale nie zwierzała mi się. Jej mąż
został
wypuszczony z więzienia z powodu choroby serca. Po powrocie
pojechał do Bad
Kudowa [obecnie Kudowa-Zdrój], do sanatorium, ale
już w mundurze
Wehrmachtu. Ja –
jak zwykle w środy i niedziele – spotykałam się ze Stasią i
Haliną.
Kontakty z Częstochową stawały się coraz rzadsze.
Wkrótce Halina i Stasia
dostały urlop za dobre sprawowanie. Ja nie – bo przecież
wcześniej siedziałam w
więzieniu i byłam już na „czarnej liście”. Halina
zabrała Stasię do Białej
Podlaskiej, a po drodze wstąpiły do Częstochowy, do Bolka.
Spotkały się
tylko z jego siostrami i z matką. Byłam załamana, bo bardzo chciałam
pojechać
do Polski. To znowu było związane z ryzykiem, ale dostawało się kartę
urlopową
i Niemcy sami wyrabiali nam dokumenty, a o polskie przecież
nikt nie
pytał. Była już połowa
1943 roku. Zbliżała się jesień. Czekałam na powrót moich
przyjaciółek z urlopu. Wreszcie wróciły
– pełne wrażeń, zadowolone i opalone.
Były przecież nad Bugiem. Opowiedziały mi o działalności naszych
partyzantów –
były pełne nadziei, że to wszystko niedługo się skończy. Ja nadal
szukałam
kontaktów z ludźmi, którzy się ukrywają ze
względu na swoje żydowskie
pochodzenie. Nieraz
widziałam Niemców tak podobnych do Żydów, że nie
mogłam uwierzyć,
że to nie są Żydzi. Trzeba jednak przyznać, że wielu Niemców
było do nich
podobnych i to do takich typowych, a więc teoria o rasie i wybranym
narodzie
niemieckim, była kompletną bzdurą! Prawdziwych Niemców
– wysokich blondynów –
zgodnych z ich rasowym schematem, było niewielu. Przecież przez okres
trzech
lat stale wśród nich się obracałam. Ich teoria o
jakiejś czystej rasie to bujda wyssana z palca – tym
bardziej, że Niemki to bardzo kochliwe i namiętne kobiety. Pewnego dnia
nasza paczka postanowiła zrobić sobie prywatkę w mieszkaniu
Florka – już nie pamiętam, czyje to były imieniny. Florek
pracował w rzeźni,
miał dużo pieniędzy i wynajmował prywatne mieszkanie. Trzeba
też powiedzieć,
że był spokrewniony z Niemcami z Kępna – tak więc
miał fory. Była nas
spora gromadka, a wśród nas jeden chłopiec, w wieku około 22
lat, który miał na
imię Heniek. Tańczyliśmy przy adapterze, śpiewaliśmy arie operowe i
najnowsze
szlagiery niemieckie. Heniek mówił, że jest warszawiakiem. W
pewnej chwili
poczuł się zmęczony. Chciał to powiedzieć po niemiecku, ale mu nie
wyszło i
powiedział po żydowsku. Nikt nie zwrócił na to uwagi, ale ja
się strasznie
ucieszyłam – bo wiedziałam, że jest jeszcze ktoś inny,
oprócz mnie i Stasi. To
nie było pożądane, abyśmy o tym wiedzieli, ale stało się… Ja
nie wytrzymałam i
zapytałam go po cichu, skąd tak dobrze mówi po żydowsku?
Trochę się speszył,
ale powiedział: „Przecież ja mówię po
niemiecku!”. Zaśmiałam się. Oboje
strasznie rozrabialiśmy – nikt nie wiedział, co się
z nami dzieje. Nawet
Stasia, bo ja jej nic nie mówiłam. Heniek zrozumiał
oczywiście, czym spowodowany
był ten mój humor. Wszyscy zaczęli nam dokuczać, że
zakochaliśmy się w sobie, a
mnie było daleko do tego. Wyszłam razem z Heńkiem, który
odprowadził mnie do
domu. Po drodze opowiedział mi, że nie jesteśmy jedynymi Żydami we
Wrocławiu,
bo jest jeszcze kilka osób, które on zna i
obiecał mi, że mnie z nimi zapozna.
Spotkałam się z nim kolejnego dnia, kiedy miałam wychodne i już wtedy
bardzo go
prosiłam, aby jak najszybciej mnie do nich zaprowadził.
Umówiliśmy się, że
spotkamy się w środę przed Domem Towarowym Wertheima [obecnie
„Renoma]. Chciałam
przyjść ze Staszką, a on miał przyprowadzić swoich żydowskich
przyjaciół. I tak
właśnie się stało. Heniek
przyszedł z Jankiem i Staszkiem – rodzonymi braćmi,
którzy w ogóle
nie byli do siebie podobni. Wyglądali jak Ukraińcy – czarni i
opaleni. Staszek
jeździł traktorem z Młyna Maria, a Janek też tam pracował.
Zaprosili nas
do mieszkania, które znajdowało się w budynku młyna. Tam
mieszkała Krysia – ich
rodzona siostra z mężem Józkiem. Był jeszcze jeden bardzo
sympatyczny chłopak
niskiego wzrostu, którego nazywaliśmy „Mały
Jasio”. Obiecałyśmy sobie ze
Stasią, że jak wejdziemy do tego mieszkania, to zaśpiewamy piosenkę w
języku
jidysz z filmu żydowskiego z [9].
Wszyscy
cieszyliśmy się i płakaliśmy na przemian – jak małe dzieci.
Czuliśmy się jak jedna rodzina. Okazało się, że Krysia w
ogóle nie umie mówić
po polsku, bo wychowywała się w bardzo religijnym domu, a jej bracia
– Janek i
Staszek już jako mali chłopcy więcej przebywali wśród dzieci
polskich, gdzie
nauczyli się języka. Z tą Krysią to była tragedia, bo mogła przebywać
tylko w
naszym towarzystwie albo wśród Niemców. Raz
zaryzykowałam i zabrałam ją na
plażę na Osobowicach, a tam było już całe grono moich polskich
znajomych.
Krysia czuła się trochę zażenowana, dlatego bardzo mało
mówiła. Było mi jej
żal, że taka ładna kobieta, a nie potrafi dobrze mówić po
polsku. Ona chyba
wcale nie chodziła do szkoły. Szybko spotkałam się z pytaniem ze strony
moich
znajomych – co to za jedna? Czy czasami nie jest
Żydówką? Jak mogłam, to
kręciłam – mówiłam im, że to właśnie Polka, ale
niemiecka i dlatego tak słabo
mówi po polsku i akcent u niej niemiecki. Oni mnie
poprawiali – chyba żydowski?
Uśmiechnęłam się bezczelnie i powiedziałam, że chyba ja lepiej wiem,
jaka ona
jest, bo to moja znajoma! I tak ucięłam dyskusję. Po tym
incydencie już nigdy nie zabrałam Krysi do żadnego polskiego
towarzystwa. Na szczęście z powodzeniem mogła przebywać
wśród Niemców i tak
było w rzeczywistości, bo Krysia pracowała z samymi Niemcami. Jej
przybrany mąż
– Józek – to był kawał chłopa. Wysoki,
barczysty, silny – powoził wołami w
młynie, bo nie mieli tam koni. Dużo z nim było śmiechu. Nieraz jak woły
stanęły
mu na Schweidnitzer Str., w samym centrum Wrocławia, to można było
pękać ze
śmiechu. Tak więc humorystycznych momentów nie brakowało
w naszym życiu. Jednym słowem
ja i Stasia odnalazłyśmy wreszcie przyjaciół, z
którymi
można było rozmawiać otwarcie i nie kłamać. Trzeba przyznać, że w
tamtych
czasach bardzo szybko nauczyłam się kłamać i grać jak artystka. Jednak
pomimo
tego cały czas brzydziłam się kłamstwem i dlatego tęskniłam do ludzi,
wśród
których można było mówić prawdę. Obiecałam sobie,
że jak ta straszna wojna się
skończy, to nigdy już nie skłamię – tak mi to oszukiwanie
dokuczało. Po jakimś
czasie poznałam kolejne żydowskie małżeństwo – Julę i Janka.
Byli uciekinierami z Lublina. Jula była podobna do Żydówki,
bardzo inteligentna
i miała piękną polską wymowę. Obie z Krysią uzupełniały się –
to, co brakowało
Krysi, miała Jula i na odwrót – to, co brakowało
Juli, miała Krysia. Jula
pracowała w polskim towarzystwie, wśród samych Polek.
Dziwne, że nikt nigdy jej
nic nie powiedział. Miała wielkie szczęście i to tylko dlatego, że była
bardzo
mądra i inteligentna. Jej mąż też był inteligentnym człowiekiem i jego
właściwie nic nie zdradzało – ani fizjonomia, ani wymowa. To
żydowskie
małżeństwo przeżyło bardzo spokojnie we Wrocławiu kilka lat czekając na
wyzwolenie. Po wojnie założyli restaurację przy ul. Jedności Narodowej, a po roku wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, do Chicago. Ich przyjaciele, którzy im pomogli przeżyć, do dzisiejszego dnia mają z nimi kontakt i odwiedzają ich. UcieczkaPostanowiłam
podjąć próbę nowej ucieczki. Pewnego dnia powiedziałam
sobie: „koniec, nic mnie to nie obchodzi, uciekam do
Szwajcarii”. Byłam w tym
wszystkim bardzo naiwna – przecież nawet nie wiedziałam,
gdzie są granice, nie
miałam w ogóle jakichkolwiek kontaktów, ani
pieniędzy, ani znajomych. Coś mnie
goniło i już nie mogłam się z tego wyzwolić. Pewnego pięknego
popołudnia
zapakowałam swoje rzeczy do niesłychanie dużej, ładnej, czarnej,
lakierowanej
walizy. A miałam tylko tyle rzeczy, że zmieściłyby się do siatki na
zakupy. Ale
podobała mi się ta waliza, którą właśnie dostałam w
prezencie od kolegi.
Zamknęłam mieszkanie, a klucze wrzuciłam do mieszkania przez
otwór na listy. W
kuchni, na stole, zostawiłam parę słów wyjaśnienia dla mojej
szefowej – że
bardzo tęsknię za domem i muszę tam pojechać – tym bardziej,
że nie dostałam
urlopu. Takie było moje wyjaśnienie i dodałam, że już nigdy do
nich nie
wrócę. Wieczorem wsiadłam do pociągu kursującego
z Wrocławia do Halle – bo
tylko na taką trasę wystarczyło mi pieniędzy. W Halle zostawiłam swoją
walizkę
w przechowalni i poszłam na miasto. Szybko spotkałam Polaków
ze znakiem „P”, a
potem dziewczynę, którą zaczepiłam. Zaczęłam z nią rozmawiać
– najpierw
patrzyła na mnie nieufnie, a potem mi zaproponowała, żebym poszła z nią
do jej
szefa. Ta dziewczyna, Stefa, bardzo mi pomogła – załatwiła
pracę u swojego
szefa, który prowadził warsztat krawiecki i kuśnierski,
gdzie szyli futra na
front dla oficerów niemieckich. Pracy było bardzo dużo, a
futra przychodziły z
całej podbitej przez Niemców Europy. Były wśród
nich łapki karakułowe i różne
inne – najprawdopodobniej zrabowane mieszkańcom podbitych
krajów i więźniom
z obozów. Były też małe, dziecinne futerka… Żal
było te futra pruć – tak się
czułam, jakbym sama była winna, że te biedne dzieci zostały zabite i
obrabowane
z tych swoich mięciutkich futerek. Mój
szef – jak przystało na przyzwoitego Niemca –
musiał mnie zameldować.
Pewnego dnia to zrobił i wtedy cała moja trzydniowa idylla się
skończyła.
Gestapo od razu się do mnie dobrało i wszystkie moje plany wzięły w
łeb. Bo ja
już namówiłam Stefę, aby razem ze mną uciekała, jak zarobimy
parę groszy, bo o
kradzieży czegokolwiek nie chciałam nawet słyszeć! Brzydziłam się
kradzieżą,
nawet u Niemców. Nie mogłam się
przemóc do takiego czynu, co mnie właśnie zgubiło. Bo
trzeba było u Stefy posiedzieć cicho kilka dni, potem coś
zorganizować i
razem wiać. Razem byłoby nam raźniej, a poza tym Stefa była fajną
kumpelką. Ale
ja byłam bardzo dziecinna. Na gestapo zaczęło się przesłuchanie
– dostałam
takie lanie, że byłam cała w siniakach, pobita i skopana. W takim
stanie
wrzucono mnie do celi więziennej w Halle. Oczywiście
więźniowie od razu wyczuli, że jestem uciekinierką i chcieli
moją Arbeitskarte, ale ja przecież postanowiłam zmienić swoje imię i
nazwisko.
Nie chciałam się przyznać do Eugenii Nowak – chciałam być
koniecznie Sławą
Karewicz. Po kilku dniach wzięli mnie na przesłuchanie i już wiedzieli,
że
jestem z Wrocławia, a także to, że uciekłam. Widocznie Stefa musiała
swojemu
szefowi wyjawić, że tam mieszkałam. Oczywiście miałam świadomość, że
tutaj
trzeba się przyznać do Wrocławia, dopóki nie jest za
późno. Posadzili mnie
w osobnej celi. Może współtowarzyszki niedoli wyczuły we
mnie jakąś grubszą szyszkę, bo jeżeli gestapo już kogoś posadziło
osobno w
celi, to chyba nie byle za co. Po dwóch tygodniach po
przesłuchaniu na gestapo
powiedziano mi, że zostanę wysłana do obozu koncentracyjnego
Spergau[10].
Potem skierowano
mnie do wspólnej celi, która nie miała więcej jak
Nazajutrz do
naszej celi przydzielono dziewczynę – też Stefanię. Była
śliczna, wysoka, smukła i bardzo miła. Mówiono o niej, że ją
posadzono, bo ktoś
ją oskarżył o żydowskie pochodzenie. Jej matkę też uwięziono,
ale
siedziała w innej celi. Takie to były czasy, że za pochodzenie
narodowościowe
mordowano Bogu ducha winnych ludzi. Do Stefy poczułam niesamowitą
sympatię i
zaufanie. Ona i jej matka pochodziły z Włocławka, ale ich prawdziwego
nazwiska
do dzisiaj nie znam. Może właśnie te moje notatki przyczynią się do
odnalezienia tych moich przyjaciółek. W naszej celi zaczęło
się szemranie na
Żydów. Głupie baby plotły trzy po trzy, że kto to widział,
aby Żydówki
katolickie imiona sobie przywłaszczały i nosiły nazwiska po katolickich
nieboszczykach! Zastanawiałam się, jaką taktykę przyjąć wobec całego
towarzystwa. Aż strach, jakie kobiety potrafiły być złośliwe
– nawet w tak
ciężkiej i beznadziejnej chwili. Matce Stefy bardzo dokuczano w jej
celi.
Pewnej nocy położyłam się obok Stefy i zaczęłam jej szeptać do ucha,
aby do niczego
się nie przyznawała, choćby ją mieli pokroić na kawałki. Bo Stefa i jej
matka
zostały zadenuncjowane przez pewną idiotkę, która razem z
nimi pracowała. To
była prostytutka bez czci i wiary. Ale całe szczęście, że ani Stefa,
ani jej
matka, nie przyznały się do niczego. Stefie obiecałam, że jej mamie dam
znać,
aby się trzymała. Wkrótce zabrali mnie do obierania
ziemniaków i jarzyn, co
robiło się na korytarzu. Tak więc mogłam przy okazji porozmawiać
z więźniarkami
z tej celi, gdzie siedziała matka Stefy. Można było również
podać gryps, ale z tym
podaniem dla matki Stefy to nie było takie proste, bo diabli wiedzą,
skąd po
całym więzieniu rozniosło się, że te dwie kobiety są podejrzane jako
Żydówki. Musiałam
się mieć na baczności, ale jakoś mi się udało i to, co chciałam,
dotarło do
matki Stefy. Staruszka dobrze się trzymała, choć gestapo obie męczyło,
codziennie brało na przesłuchania, gdzie były bite. Stefa była razem ze
mną i
we mnie miała jakąś podporę, ale jej biedna matka tego nie miała.
Pewnego dnia
po przesłuchaniu Stefa oświadczyła, że posyłają ją wraz z matką
do obozu w
Spergau. Faktycznie za kilka dni je zabrano, a ja znowu zostałam sama. Był rok Pewnego dnia,
gdy mnie zabrali do obierania jarzyn, zarzuciłam na siebie
płaszcz, bo było mi zimno, a nosiłyśmy jeszcze nasze cywilne
ubrania.
Komendant więzienia akurat nadszedł i uderzył mnie w twarz,
mówiąc przy tym, że
wyglądam jak polski oficer. Przyjęłam tę rzekomą zniewagę ze spokojem i
honorem. Komendant widocznie był na tyle inteligentny, że musiał to
zauważyć.
Usiadłam, włożyłam ręce w rękawy, żeby dał mi spokój, po
czym zaczęłam obierać
ziemniaki. Po jakimś czasie powrócił, przyjrzał mi się
uważnie i odszedł nic
nie mówiąc. Pech chciał, że na drugi dzień zabrano mnie wraz
z kobietami z
mojej celi do sprzątania w kantynie. Dostałam tam od jednego Niemca
kilka
papierosów, które ze sobą przyniosłam dla
koleżanek z celi. Na korytarzu
zrewidowali mnie, a strażniczka znalazła te papierosy i je
zabrała.
Oczywiście nie omieszkała o tym donieść komendantowi. Ten przyszedł do
naszej
celi akurat wtedy, kiedy na prawie zupełnie zimnym kaloryferze
suszyłyśmy
plasterki ziemniaków (coś w rodzaju frytek). Potem
zjadałyśmy te półsurowe
ziemniaki, bo kaloryfery ledwo grzały. Komendant kazał mi iść za sobą.
Tam w dyżurce
u strażnika wydał polecenie, żebym położyła się twarzą do
poręczy krzesła
i wystawiła tyłek. Powiedział, że należy mi się 50 pejczów na siedzenie. Strażnik już
miał zamiar wykonać rozkaz
komendanta, ale ten powstrzymał go, tylko kopnął mnie w tyłek tak, że
długo
czułam ból, bo był bardzo silnym mężczyzną. Potem kazał mnie
zaprowadzić z
powrotem do celi. Tam już wrzało i znowu moje towarzyszki niedoli miały
ze mną
problem, bo musiały robić mi okłady. Ja naprawdę byłam już bliska
rezygnacji i
bardzo często myślałam o ucieczce z więzienia. Zawsze
mówiłam sobie, że
lepiej zginąć podczas ucieczki, ale za to honorowo. Za kilka dni
odesłano mnie
do obozu Spergau, gdzie przebywałam do wiosny 1944 roku. Obóz SpergauDo obozu
przywieziono nas autobusem – nie przesadzam –
ładnym, porządnym
autobusem. Kazano nam wysiadać w Spergau, gdzie od razu dano nam do
zrozumienia, gdzie jest nasze miejsce. Zagoniono nas do olbrzymiej
kantyny. Tam
trzeba było rozebrać się do naga i przeparadować przed
komendantką obozową
i całą świtą gestapowców, a także różnego
autoramentu łajdaków i morderców.
Zabrano nam wszystkie rzeczy i po spisaniu naszych danych personalnych
zagoniono do łaźni. Jeszcze my
– młode dziewczęta – przechodzące całkiem nago
przed tymi
łajdakami, to było pół biedy, ale staruszki z
ciałami poważnie
zniekształconymi przez czas – te dopiero czuły upokorzenie.
Starałyśmy się
podtrzymywać je na duchu. Podczas kąpieli też nam dano odpowiednią
szkołę – raz
woda była gorąca – tak, że można było się poparzyć, a potem
raptownie puszczano
na nas zimny tusz. Po tej kąpieli zagoniono nas do olbrzymiej komory
dezynfekcyjnej, gdzie ścinano nam włosy do połowy ucha. Na szczęście w
samą
porę nadbiegła Stefa i nie pozwoliła dziewczętom pracującym w
dezynfekcji ściąć
mi włosów. Jak się okazało Stefa pracowała w
obozowym biurze, w kancelarii
i stąd wiedziała, że ja już jestem w obozie. Znalazła mnie w ostatniej
chwili.
Oczywiście na początku musiałam włosy dobrze ukrywać pod chustką, aby
strażniczki tego nie zauważyły. Stefa też miała swoje krucze warkocze
– okazało
się, że miała dużo szczęścia, bo dziewczyny pozwoliły jej zachować
swoje włosy.
Jak zaczęła pracować w biurze, to strażniczki nic już nie
mówiły. Stefa była
starsza ode mnie o kilka lat i dobrze znała język niemiecki, bo uczyła
się go
w gimnazjum. Teraz to jej się bardzo przydało. W
ogóle ta dziewczyna miała
wyjątkowe szczęście. Stefa wystarała
się o to, żeby skierowali mnie do sztuby, gdzie była jej
matka. Mogłam wtedy zaopiekować się staruszką. W sztubie mieszkało nas
24 –
nasze prycze były piętrowe, a ja – jak zwykle jako jedna z
najmłodszych – spałam
na górze. Wśród nas przeważały Polki, było też
kilka Rosjanek, z którymi bardzo
dobrze nam się żyło. Rosjanki były bardzo solidarne i wytrzymałe tak,
jak
Polki. Była też jedna Holenderka, która nazywała się
Petronela. Z tą Holenderką
bardzo się zaprzyjaźniłam – wszędzie byłyśmy razem.
Oczywiście matki Stefy
pilnowałam jak oka w głowie. Na apelu starałam
się zawsze być jak najbliżej staruszki, a do pracy maszerowałyśmy w
jednym
szeregu. Trzeba przyznać, że trzymała się dzielnie. Naszą
blokową była
Niemka – bardzo ładna i miła dziewczyna. Została aresztowana
za zakazaną miłość
do Francuza i odesłana do obozu. Wiedziałam, że mnie polubiła
i starałam
się pozyskać jej sympatię. Była dla nas więźniarek dobra, ale ukrywała
to pod
pozorem wrzasku, naśladując inne strażniczki obozowe. Były jednak
chwile, kiedy
była dobra i szczera, a wtedy trzeba było to wykorzystać. Ja oczywiście
postarałam się o to i przy jej pomocy paroma kopniakami w tyłek,
zostałam
pewnego dnia odesłana do pracy w kuchni. Praca tam była bardzo ciężka,
ale
przynajmniej można było najeść się do syta. Kucharzem, który
zarządzał, był
Słowak – bardzo dobry i energiczny chłop. Jak mnie tylko
zobaczył, to się
przestraszył i nie dał mi się od razu najeść do syta, bo bym chyba
umarła z przejedzenia.
Kazał mi jeść szpik kostny. Mówił: „To nie
zaszkodzi, tylko postawi cię
na nogi. Inaczej to zdechniesz”. Pracowałam od świtu
do późnej nocy. Gdy
przychodziłam do sztuby, to zawsze miałam poukrywane w spodniach
gotowane ziemniaki. Zawiązywałam nogawki od dołu sznurkami i tak
przenosiłam do
naszej sztuby kawałki chleba, ale najczęściej gotowane ziemniaki.
Zawsze
musiałam brać 24 – chociażby po jednym ziemniaku dla każdej z
nas. Ze Stefą
widywałam się od czasu do czasu, bo mieszkała w innym bloku.
Więcej ją na
żadne przesłuchania nie brali. To było dla mnie najważniejsze. Stefa
jako
jedyna wiedziała, kim jestem i pod żadnym pozorem nie wolno jej było
przyznawać
się do niczego. Dokumenty miała w porządku i Niemcy nie mogli jej nic
zrobić. Zawsze ją
stawiałam siebie za wzór mówiąc, że przecież ja
tyle przeszłam i zawsze trzymałam się dzielnie. Potem spotykałam
jeszcze wiele
Żydówek na swojej drodze, ale nigdy żadnej nie powiedziałam
całej prawdy o sobie.
One ze sobą rozmawiały po żydowsku, a ja udawałam, że nic nie rozumiem.
Serce
mnie stale bolało, że im nie mogę w żaden sposób
pomóc, ale nie miałam innego
wyjścia, jak trzymać język za zębami. Mogłam im pomóc tylko
w ten sposób, że
nie pozwalałam ich obrażać przez nasze niektóre
„niewiasty”, które były na
poziomie ludzi pierwotnych i nawet w takim miejscu, jakim był
obóz
koncentracyjny, potrafiły cieszyć się z nieszczęścia Żydów
– mówiąc, że
nareszcie Hitler zrobi z nimi porządek. Były to umysły bardzo
prymitywne i całe
szczęście, że była ich zdecydowana mniejszość. Bardzo dziwne, że ja im
nigdy
nie podpadłam… Mój
więzienny szef – mam tu na myśli kucharza obozowego
– przydzielił
mnie do rozlewania kawy rano, podczas śniadania. Była to
czarna, gorzka
lura, którą nalewało się do konwi, a więźniowie zabierali je
z kantyny i potem
rozdzielali między sobą. Obiad dawano nam na miejscu pracy, a wieczorem
dostawało się w kantynie kawałek chleba z margaryną albo czerniną (?) i
to
miało wystarczać na 24 godziny. Jak tylko trochę oswoiłam się ze swoją
pracą,
od razu zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak pomóc innym
więźniom. Mężczyźni
byli gorzej traktowani jak my – po prostu umierali z głodu.
Zupa była tak
rzadka, że jedno ziarnko kaszy goniło drugie. W porównaniu z
tym, co się
dostawało do jedzenia w więzieniu w Halle, to tam było jak w
pensjonacie. A tu
w obozie głód nie do opisania. Pewnego dnia, jak mężczyźni
przyszli po kawę, to
dałam im w jednej konwi – zamiast kawy – gotowane
ziemniaki. Tak mi się udawało
kilkakrotnie. Kucharz o tym wiedział, ale to był równy chłop
i udawał, że
nie widzi, ale w głębi duszy był zadowolony. Jednak pewnego dnia
nastąpiła
wsypa i chłopcy dostali porządne lanie. Bito ich na naszych oczach w
kantynie,
ale mnie nikt nie wydał. Ja już byłam gotowa, żeby ujawnić, że to
zrobiłam, ale
w ostatniej chwili kucharz mnie powstrzymał, a potem sklął, ile wlazło!
Na
drugi dzień wszystkich nas wyrzucono z kuchni, a na nasze
miejsce przyszły
nowe więźniarki. Zostałam
wcielona do komanda i chodziłam razem z matką Stefy do pracy w
fabryce „Leuna Werke”[11].
Tam zawsze zabierano nas do sprzątania korytarzy. Pewnego dnia majster
zawołał
mnie do posprzątania jego dyżurki i położył jabłko na biurku.
Oczywiście
czułam, że to niby dla mnie, ale bałam się zjeść. Na drugi
dzień to samo,
dopiero na trzeci dzień na jego wyraźne polecenie zjadłam
jabłko. Potem mi
przyniósł wełniane skarpety. Nogi miałam w opłakanym stanie
i nie mogłam
chodzić w drewniakach bez skarpet. Pewnego dnia, wracając z komandem z
roboty,
zdjęłam z nóg drewniaki i je wyrzuciłam. Po prostu wolałam
chodzić boso po
śniegu, bo moje nogi tak spuchły, że nie było wiadomo, gdzie jest
stopa,
a gdzie palce od nóg. Znowu pomogła mi blokowa,
która wrzaskiem i
kopniakami przyprowadziła mnie do strażniczki, która z kolei
szturchańcami
zaprowadziła mnie do szopy, gdzie leżały całe stosy butów.
Tam kazała mi wybrać
obuwie odpowiednie dla moich nóg. Zdecydowałam się na
wysokie, sznurowane,
brązowe buciki i poczułam się jak w siódmym niebie! Skarpety
już miałam, ale
jeszcze brakowało mi biustonosza – bo takich też nie wolno
było nosić. Nasze
ubranie składało się z kombinezonu z barchanu (majtki razem z koszulą),
a na
to bluza drelichowa, na plecach której widniało duże
„E” oraz spodni
drelichowych i drewniaków. Nadchodziły
święta Bożego Narodzenia i postanowiłyśmy przemycić do naszej
sztuby jakąś choinkę. Ja i Petronela przeniosłyśmy pod koszulami trochę
świerku.
Podczas Wigilii postawiłyśmy naszą choinkę na stole i podzieliłyśmy się
kromką
chleba. Matka Stefy pokroiła kromkę na 24 części i w ten
sposób składałyśmy
sobie nawzajem życzenia. Na całe szczęście nikt nas nie przyłapał na
świętowaniu, ale dla bezpieczeństwa cały czas siedziałam przy drzwiach
na
czatach. Zaraz po
świętach nasze komando zostało skierowane do pracy w
stołówce
fabrycznej, przy obieraniu ziemniaków. Zaprowadził nas tam
strażnik, który
cieszył się najlepszą opinią w obozie. Pochodził z Bydgoszczy i dobrze
mówił po
polsku. Ziemniaki obierałyśmy w piwnicy i tam właśnie strażnik
przyniósł
nam konew z zupą. Kazał mi tę zupę rozdzielić między wszystkie.
Petronela tak
się jej najadła, że w nocy dostała gorączki i biegunki i trzeba ją było
odprowadzić do lazaretu. Innym kobietom jakoś ta zupa nie zaszkodziła.
Co ja
przeżyłam podczas rozlewania tej zupy – o mało mnie nie
udusiły ze szczęścia,
bo to był rosół z makaronem! Potem codziennie chodziłam do
Petroneli i jak
mogłam, to ją pocieszałam. Zawsze mi się udawało i przemykałam się
pomiędzy
barakami jak kot. Chłopcy z
męskiego obozu nie zapomnieli jednak o mnie, a najbardziej
Gienek, który był kalifaktorem[12].
Pewnego dnia przemycił do żeńskiego obozu paczkę żywnościową,
która była
przeznaczona dla mnie. Niestety dostała się w ręce jakiejś starej
panny, która
nic z niej nie chciała oddać – nie tylko mnie, ale nikomu.
Głód dokuczał nam
wszystkim, ale najważniejsze było to, że w tym wszystkim potrafiłyśmy
zachować
swoją godność. To, co zrobiła ta kobieta, należało do rzadkości w
naszym obozie.
Na pewno zasłużyła sobie na naszą nienawiść, bo nigdy nie
wiadomo, czego
od takich ludzi należy oczekiwać. Zawsze lepiej przy takich zachować
ostrożność. Tak też robiłyśmy. Czy ona to odczuła? Kto ją tam
wie… Dnie mijały za
dniami i stale wyczekiwałyśmy jakiegoś cudu, który by nas
od tego barbarzyństwa wyswobodził. Coraz częściej zdarzały się naloty.
Nieraz
całą noc nie można było oka zmrużyć. Nalot za nalotem i okropne
bombardowania.
Bombardowano zakłady „Leuna Werke” i to całkiem
skutecznie. Nasz obóz
oszczędzono – widocznie dobrze wiedzieli, że to
obóz pracy. Ciężko nam było
pracować po zupełnie nieprzespanych nocach, ale nikt nie
mógł nam zabronić
odczuwania radości w związku z tym, co się dzieje. Poza tym młodość
robi swoje
– ja zupełnie nie czułam zmęczenia. W ostatnich dniach 1943
roku naloty stały
się bardzo częste – miasto bombardowano dosłownie co noc. W
nasz obóz nigdy
żadna bomba nie trafiła. Zbliżała się
wiosna 1944 roku, a wraz nią nadzieje na poprawę naszego
losu. Pod koniec marca zostałam zwolniona z obozu i
przeniesiona do
więzienia w Halle, skąd transportem miałam zostać odesłana do
wrocławskiego
więzienia. Stefie zdążyłam jeszcze zostawić adres swojej koleżanki z
Wrocławia.
Prosiłam ją, żeby napisała do mnie, jak tylko ją zwolnią z obozu i w
ten sposób
się odnajdziemy. Zostałam odesłana do Halle, a po tygodniu
odtransportowano
mnie pociągiem dla więźniów do stolicy Łużyczan –
Cottbus[13].
Z małego okienka naszego wagonu obserwowałam miasto i jego
mieszkańców.
Myślałam, że jestem w Łowiczu – podobne stroje
ludowe i pasiaki, a na
głowach kobiet kolorowe chusty albo koronkowe czepce. To miasto bardzo
mi się
spodobało. Jednak poznałam w nim tylko mury więzienne, bo
przenocowaliśmy tam
jedną noc, a nazajutrz z powrotem do pociągu i do Wrocławia, do
więzienia przy Neue
Graupenstr. [obecnie ul. Sądowa]. Po
przesłuchaniu na wrocławskim gestapo, gdzie już uważano mnie za starą
znajomą, czyli recydywistkę, postanowiono mnie zwolnić. Skierowano mnie
z
powrotem do Arbeitsamtu w celu zatrudnienia. Moja była
szefowa bardzo chciała, abym do niej wróciła, ale ja uparłam
się,
że nigdy już nie będę służącą u nikogo i prosiłam, aby mnie z powrotem
zamknięto w więzieniu. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę, ale ja
upierałam się przy swoim i wciąż powtarzałam, że wolę pracę w więzieniu
niż w
gospodarstwie domowym u Niemców! Z Arbeitsamtu
zadzwonili na gestapo z pytaniem, co ze mną zrobić. Nie
wiem, co im odpowiedziano, ale widocznie musiało to być coś pozytywnego
o mnie,
ponieważ dostałam skierowanie do pracy w szpitalu Bethesda[14].
Tego samego dnia zgłosiłam się do siostry przełożonej ze skierowaniem.
Siostra
nigdy wcześniej nie miała do czynienia z Polkami i nie wiedziała, jak
ma ze mną
postępować. Na pytanie, skąd przybyłam – odpowiedziałam jej,
że z więzienia.
Zrobiła duże oczy i nie wiedziała nawet, od czego rozpocząć rozmowę.
Siostra
przełożona była zakonną pielęgniarką ewangelicką i w całym szpitalu
pracowały
wyłącznie zakonne ewangeliczki. Moja rozmowa z siostrą przełożoną
trwała kilka
godzin. Oczywiście drzwi były zamknięte na klucz, żeby nikt nam nie
przeszkadzał. Opowiedziałam jej dużo – o obozie i
więzieniu, o
deportacjach Żydów i o innych nieszczęściach. Odbyłam przed
nią spowiedź – jak
przed spowiednikiem, nie zdradziłam jej tylko swojego żydowskiego
pochodzenia,
które zawsze ukrywałam, jak mogłam i w tej chwili słabości
też się nie dałam.
To był dla mnie w tym okresie temat tabu. Okazało się, że moja
przełożona nic o
tych rzeczach nigdy nie słyszała. Nie chciało mi się wierzyć, że to
może być
prawda. Jak w ogóle można było nie wiedzieć, co się dzieje
we własnym kraju –
że morduje się ludzi, że istnieją krematoria, obozy koncentracyjne i
sadyści z
SS? Nie, do mnie to nie trafiało. Jednak siostra Klara – bo
tak się nazywała – faktycznie
nic nie wiedziała o tych okropnościach. Przekonałam się o tym
wkrótce, gdy
zjawił się szupowiec i kazał mnie odizolować w osobnym pokoju,
bo przecież
Polce nie wolno spać w jednym pomieszczeniu z Niemkami!. Dostałam mały
pokój na
poddaszu i tam zamieszkałam. Dla mnie osobiście to było lepsze
rozwiązanie.
Potem kazano mnie odseparować od stołu, ale siostra przełożona
absolutnie się
na to nie zgodziła. Oczywiście na policji nie wiedzieli, że ja jem
razem z
Niemkami. Siostra kilka razy mnie też wybroniła, jak przychodziłam po
godzinie
policyjnej do domu. Jak czekał na mnie szupo, to trzymała go
tak długo, aż
zdążyłam wrócić do domu i wtedy prowadziła go do mnie.
Czułam, że siostra Klara
mnie lubi i jej postawa dodawała mi otuchy. Przy pozdrowieniach nigdy
nie
używała „Heil Hitler”, tylko „dzień
dobry” – odpowiednio do pory dnia. Dopiero pod
koniec wojny zaczęła heilować, ale wtedy już musiała. Zawsze
wtedy patrzyłam na nią ironicznie i tylko oczy mi się śmiały. Wiem, że
było jej
wstyd… Siostra
przełożona przydzieliła mnie do pracy w pralni szpitalnej. Moją
bezpośrednią przełożoną była staruszka – siostra Berta. W
pralni pracowało nas
pięć osób. Ja byłam jedyną Polką pracującą w tym szpitalu.
Dopiero parę
miesięcy później przyjęto drugą Polkę z Poznania
– starszą już kobietę,
która miała córkę w moim wieku. Potem przyjęto
jeszcze Słowaczkę i cztery
Holenderki. Była jeszcze lekarka z Rumunii i lekarz z Włoch. Pozostały
personel
to byli sami Niemcy. Im było bliżej końca wojny, to przyjmowano do
pracy więcej
cudzoziemców. W pralni
pracowałam jakiś czas, potem zastępowałam innych
pracowników,
którzy przebywali na urlopach. W ten sposób
poznałam cały szpital. Jak tylko
jakaś salowa poszła na urlop, to od razu mnie wysyłano na
zastępstwo. Najdłużej
pracowałam na bloku operacyjnym. Właśnie tam mnie najbardziej lubiano,
bo
robiłam straszne kawały, które jednak zawsze uchodziły mi
płazem. Raz podczas
płukania prześcieradeł pooperacyjnych pozbierałam kawałki mięśni i
przyniosłam
ordynatorowi w podarunku – jako mięso bezkartkowe. Oczywiście
mój kawał został
dobrze przyjęty przez cały personel sali operacyjnej i było dużo
śmiechu. W szpitalu
czułam się dużo lepiej – mam z tego okresu zachowanych
mnóstwo
fotografii. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Halina mówiąc,
że otrzymała list od
Stefy – tej, z którą siedziałam razem w obozie w
Spergau i więzieniu. Ogromnie
się ucieszyłam i zaraz jej odpowiedziałam na list, wkładając do koperty
kartki
żywnościowe na mięso i chleb. Były to specjalne kartki,
których nie trzeba było
nigdzie meldować – tak zwane kartki podróżnicze.
Posłałam jej też, za
pośrednictwem Małego Jasia kilka paczek żywnościowych. Potem nasz
kontakt się
urwał i do dziś nie wiem, co się stało ze Stefą i jej matką. Jakie były
ich
dalsze losy i jak przeżyły? Bardzo chciałabym wiedzieć, jak Stefie
powiodło się
w życiu… Pozostała mi po niej tylko fotografia, ale cały
czas mam nadzieję, że
ją kiedyś odnajdę… Dnie mijały i
było coraz bliżej końca wojny. Jednak ja jeszcze bardziej
musiałam ukrywać swoje pochodzenie. Bałam się nawet, że w nocy mogę
wygadać się
przez sen. Całe szczęście, że w szpitalu dostałam osobny
pokój. Jednak na
kłopoty nie musiałam długo czekać. Okazało się, że moja kuzynka
Stasia-Emma
wpadła w tarapaty u swojej gospodyni – pani Draft. Jedyny raz
wróciła do domu
po godzinie policyjnej i dostała od swojej pani w twarz.
Stasia, która
nigdy się nie denerwowała, tym razem odpyskowała jej. Podobno
powiedziała jej
kilka nieprzyzwoitych słów. I właśnie ta kulturalna i bardzo
szanowana
doktorowa Draft kazała Stasię aresztować i wysłać do obozu
Auschwitz-Birkenau. Strasznie to
wszystko przeżywałam. Jeszcze wcześniej kazali jej na
gestapo odmówić wszystkie pacierze i modlitwy. Stasia uparła
się i odpowiedziała,
że będzie modlić się tylko w kościele. Zabrali ją więc do
kościoła i tam
cały mały katechizm odmówiła na pamięć. Na szczęście podejrzenie o niearyjskie pochodzenie okazało się błędne, ale Stasię i tak wysłano do obozu. Bardzo się o nią zamartwiałam, a otrzymałam od niej tylko jeden list. Tadeusz i ElfrydaPewnego dnia
przyjechał do Wrocławia Tadeusz – narzeczony Stasi. Ten sam,
którego poznała w obozie w Częstochowie. Stasi już nie było
we Wrocławiu, więc
przyszedł do mnie, do szpitala. Zgłosił się do siostry furtianki, a ta
mnie
zawołała. Tadeusz wyglądał okropnie –był brunetem, ale teraz
w dodatku był
brudny, nieogolony i strasznie zaniedbany. Nie wiem, jak mu się udało
uciec z
Berlina (a przynajmniej tak twierdził). Ja mu nigdy nie wierzyłam. Ale
co
miałam zrobić – musiałam mu pomóc. Wzięłam go więc
na górę, do swojego pokoju,
przedstawiając jako swojego kuzyna. Od pielęgniarza pożyczyłam brzytwę,
kazałam
mu się ogolić i wykąpać. Wyprałam mu koszulę i wyczyściłam ubranie, nie
wypuszczając na miasto w takim stanie. Oczywiście z noclegiem nie
mogłam już
nic wymyślić, ale Tadeusz jakoś sam sobie poradził. We Wrocławiu
przebywał
kilka dni i codziennie spotykaliśmy się po pracy. Godzinami
spacerowaliśmy po
mieście i gadaliśmy o wszystkim i o niczym, choć najwięcej
o Stasi i jej
losie. Tadeusz zniknął tak nagle, jak się pojawił, bez pożegnania.
Zdążyłam
tylko zauważyć, że miał mnóstwo różnego rodzaju
dokumentów, wystawionych na
różne nazwiska. Ja na wszelki wypadek zabrałam mu jedną
żeńską metrykę. Jak
bardzo mi się przydała, to opiszę potem. Stasia nie
wracała z obozu i stale się o nią martwiłam Przychodziłam do
moich współrodaków – spotykałam się ze
Staszkiem, dwoma Jankami, Krysią i jej
mężem Heńkiem. Z Haliną widywałam się prawie codziennie po pracy. Nie
bałam się
wracać do szpitala po godzinie policyjnej. Wtedy już zupełnie
poprawnie
rozmawiałam po niemiecku i trudno było mnie odróżnić od
Niemki. Jak wracałam do
szpitala, to stale do mnie przyplątywał się jakiś niemiecki żołnierz,
który
koniecznie chciał mnie odprowadzać. Na taką propozycję zawsze wyrażałam
zgodę i
wtedy byłam już zabezpieczona przed atakiem policjantów.
Jak nie było
takiej możliwości, to wracałam sama, ale nigdy się nie bałam i to mi
pomagało.
Mogę powiedzieć, że strach towarzyszył mi na co dzień, dlatego w końcu
przestałam się bać. Wkrótce
stało się kolejne nieszczęście – Halina została aresztowana,
bo
tak samo, jak ja, nie chciała być służącą u
Niemców. Posadzono ją do
więzienia przy Gräbschener Str. [obecna ul. Grabiszyńska].
Budynek był
przedwojenną szkołą żydowską (a po wyzwoleniu mieścił się tam dom
dziecka)[15].
Dostałam od Haliny
gryps: „Przyjdź do mnie do więzienia, będę czekała w
piwnicy”. Przez okna
piwnicy, które wychodziły na ulicę, mogłam przy nieuwadze
strażnika jej coś
rzucić i zamienić z nią kilka słów. Oczywiście strażnik
udawał, że mnie
nie widzi. Halina mi potem opowiedziała, że wszystko było z nim
ustalone.
Przychodziłam do niej codziennie i zawsze przynosiłam jej
wałówkę, którą się
dzieliła z innymi. To trwało prawie trzy tygodnie. Potem
Halinę wywieźli
do Ravensbrück i dostałam od niej tylko jeden list[16]. Z naszej
„trójcy” zostałam sama –
Stasia była w Auschwitz-Birkenau, a
Halina w Ravensbrück. W szpitalu zaprzyjaźniłam się z
Niemką Elfrydą. Pracowałyśmy
razem w pralni i tak nawiązała się nasza przyjaźń,
która potem przetrwała.
Chodziłyśmy razem na spacery. Do dziś mam kilka fotografii z
tego okresu.
Potem ją zapoznałam z moim polsko-żydowskim towarzystwem. Oczywiście
nie mogłam
jej zdradzić, kim naprawdę są moi przyjaciele, ale Elfryda sama
opowiadała o
deportacjach Żydów wrocławskich i strasznie nad tym ubolewała[17].
Mówiła mi: „Zobaczysz,
że to się kiedyś skończy”. Wiedziała, że koniec
hitlerowców nastąpi i to
niebawem. Ja nie zwierzałam się jej ze swoich spostrzeżeń, bo nie byłam
pewna,
jak mam postąpić. Udawałam przed nią dziewczynę, które nie
zajmuje się
polityką, ale chłopcami, kinem i różnego rodzaju rozrywkami.
Chodziłyśmy razem
do teatru i Varietes przy Neue Taschenstr. [obecna ul.
Kołłątaja]. Pewnego
razu wybrałyśmy się do opery i w szatni przypadkowo spotkałam
gestapowca,
który mnie od razu poznał. Elfryda nie wiedziała, o co
chodzi, bo ja – zamiast
oddać swój płaszcz – szybko go odebrałam
od garderobianego i po schodach
ruszyłam jak strzała! Moja przyjaciółka wybiegła za mną
i krzyczała, czemu
uciekam. Nie miałam wtedy czasu na tłumaczenie. Dopiero w szpitalu jej
wyjaśniłam, że nam, Polakom, nie wolno chodzić do kin,
teatrów, oper i lokali.
Oczywiście powiedziałam jej także o gestapowcu, którego tam
zauważyłam.
Musiałam uciekać, bo po spektaklu on by mnie zaaresztował!
Zrobiła wielkie
oczy i opowiedziała o swoim szwagrze, który siedział w
obozie koncentracyjnym w
Dachau. Czasami chodziłam z Elfrydą do jej siostry, która mieszkała na Viktoriastr. [obecna ul. Lwowska i Radosna]. Była ona dozorczynią i miała czworo dzieci. Wcześniej Elfryda mówiła mi, że jej szwagier jest w wojsku, dopiero potem, przy okazji moich opowieści, powiedziała mi prawdę. Elfryda była bardzo dobrą dziewczyną. Po wyzwoleniu zakochała się w polskim kolejarzu i chciała za niego wyjść za mąż, ale jako Niemkę koniecznie chcieli ją wysiedlić. Byłam nawet w jej sprawie w Wojewódzkiej Radzie Narodowej, jednak przepędzono mnie stamtąd ze śmiechem, że ujmuję się za Niemką. Moje prośby nic nie pomogły. Potem zachorowałam i do dnia dzisiejszego nie wiem, co się stało z moją niemiecką przyjaciółką. Tak kończyło się wiele moich znajomości. Nie wiem dlaczego, pomimo dobrej pamięci, nie pamiętam nazwisk Stefy i Elfrydy LotteW szpitalu
pracowała z nami sanitariuszka Lotte. Była to stara panna –
straszna kłótnica i złośnica. Nikt jej nie lubił i należała
do NSDAP. Przy tym
była straszną pedantką i czyściochą aż do przesady. Akurat
zbliżały się
jej urodziny i postanowiłyśmy jej zrobić brzydki kawał. Oczywiście tam,
gdzie
się robiło kawały, nie mogło mnie zabraknąć. Elfryda postanowiła
załatwić się
do torebki, a ja miałam napisać na tym „pasztecie”
dedykację. Dedykacja
brzmiała: „Für Lötchen die alte
Ksantype” [Dla Lötchen starej Ksantypy].
Napisałam ten tekst i następnego dnia podłożyłyśmy pod jej drzwi ten
„prezent”. W przygotowaniu
tego kawału brało nas udział pięć osób. Lotte otworzyła
drzwi, które otwierały się na zewnątrz. Wtedy nastąpił
„wybuch” przygniecionej
torebki wraz z zawartością. Było dużo śmiechu, ale nasza Lotte
wściekła pobiegła
na gestapo i o wszystkim doniosła. Oczywiście
najwięcej nagadała na
mnie. Szybko przyszedł taki stary gestapowiec – Herr Tizte.
Przesłuchanie
odbywało się w gabinecie siostry przełożonej. Herr Tizte nie
dawał mi
spokoju i zamęczał, żebym przyznała się do winy. Ja nie przyznawałam
się do
niczego – podobnie jak Elfryda, ale Hedwig musiała się
przyznać, bo ją nastraszyli,
że odbiorą jej dziecko, które miała z jakimś żołnierzem
frontowym. Oczywiście
aresztowano mnie, Elfrydę i pielęgniarkę Hedwig. W związku z tym, że
sprawa
dotyczyła Niemek, zrobiono sąd doraźny. Na rozprawie sędzia zapytał
mnie, czy
wiem, o co jestem oskarżona? Odpowiedziałam: „Tak, wiem, o
gówno”. Na sali
nastąpił wybuch śmiechu, ale od razu wszystkich uciszono.
Siostra
przełożona i kierownik administracyjny poręczyli za nas i
wypuszczono nas
na wolność. Naszą sprawę odroczono tylko dlatego, że nie było ludzi do
pracy. Ja miałam wtedy więcej szczęścia niż rozumu. Elfryda poznała sędziego i nasza rozprawa stale była odraczana. Jednak one miały spokój, w przeciwieństwie do mnie. Wkrótce dostałam zawiadomienie z gestapo, że mam się u nich stawić. Nie wiedziałam, co to może oznaczać. To było chyba we wrześniu 1944 r. Siostra przełożona też nie chciała mi nic na ten temat powiedzieć, ale może sama nie wiedziała. GestapoPoszłam tam z
ciężkim sercem. Zaczęło się przesłuchanie i oczywiście
szybko ustalili, że ja wcale nie nazywam się Nowak i nie pochodzę z
Częstochowy. Wiedzieli, że moje papiery są fałszywe i w końcu mnie
zapytali,
kim ja jestem? Odpowiedziałam z całą powagą, że jestem dziewczyną. Ale
gestapowiec, który mnie przesłuchiwał, pokiwał głową i
odrzekł: „Ja wiem, kim
ty jesteś!”. Przebiegły mi ciarki po plecach, ale trzymałam
się dobrze. Nie wiem,
skąd miałam w sobie tyle siły, mając zaledwie 18 lat. On patrząc mi w
oczy
powiedział: „Jesteś Żydówką, która
ukrywa się na cudzych papierach!”. Długo nie
namyślając się, odpowiedziałam: „Jak ja jestem
Żydówką, to ty jesteś Żydem!”.
Tego już było mu za wiele – podskoczył do mnie i z
całej siły uderzył mnie
w twarz. Zaniemówiłam od razu, ale jakoś się
trzymałam. W końcu uspokoił
się i zapytał: „To może powiesz mi, kto ty
jesteś?”. Odpowiedziałam: „Tak,
powiem, ale proszę mnie więcej nie obrażać, porównując mnie
do Żydówki, bo tego
nie zniosę!”. Opowiedziałam mu bajeczkę, którą
sobie wymyśliłam na poczekaniu –
że pochodzę z Warszawy. Wiedziałam, że Warszawa jest zburzona i tam nie
znajdą
już żadnych dokumentów, żeby zweryfikować, to, co
mówię. Powiedziałam, że
nazywałam się Stanisława Majewska (bo taką miałam metrykę
od Tadeusza),
ale nie pamiętałam daty urodzenia ani imion moich rodziców z
tej nowej metryki.
Jednak gestapowca tak pochłonęła myśl, że tak szybko mu się przyznałam,
że już
mnie nie pytał o żadne szczegóły. Interesowała go tylko moja
metryka – gdzie ją
mam i dlaczego zmieniłam nazwisko. Opowiedziałam, że rodzice
chcieli mnie
wydać za mąż za starego dziada i dlatego uciekłam z domu, zapisując się
ochotniczo do pracy bez żadnych dokumentów. Z rodzicami w
ogóle nie mam
kontaktu i nie chcę nawet wiedzieć, gdzie oni przebywają. Wolę już
przebywać w
Niemczech. Jeszcze plotłam trzy po trzy, żeby mnie puścił do szpitala,
to mu
swoje papiery przyniosę, a jak mi nie wierzy, to może mi dać asystę
policjantów
i tam im wręczę swoje papiery. Prosiłam tylko, żeby siostry przełożonej
w moje
sprawy nie wtajemniczać, bo jest mi przed nią bardzo wstyd. Jakoś i tym razem szczęście mi dopisało i poszło ze mną dwóch cerberów. Typy jak spod ciemnej gwiazdy i mało inteligentne. Po drodze prosiłam ich jeszcze, żeby nie mówili, że są z policji, tylko znajomymi mojego ojca, którzy przyszli zobaczyć, jak pracuję. Tak gorąco ich o to prosiłam, że w końcu się zgodzili. W szpitalu jednak weszli ze mną do mojego pokoju. Metrykę miałam ukrytą w szafie. Podeszłam szybko do szafy i zanim się zorientowali, już miałam metrykę ukrytą za biustonoszem. Uśmiechając się do nich, przymilnie powiedziałam, że muszę skorzystać z toalety. Oczywiście jeden z nich poszedł za mną i pilnował drzwi. Szybko zamknęłam się w toalecie, gdzie kilka razy przeczytałam swoją nową metrykę. Niestety według niej byłam starsza o cztery lata, a więc miałam 22 lata. Wyuczyłam się na pamięć wszystkich szczegółów. Weszłam ponownie do pokoju i szybko im podałam metrykę, mówiąc, że właśnie wyciągnęłam ją z szafy (zresztą stworzyłam takie pozory). Oczywiście szybko ją złapali i już jej do rąk nie dostałam. Na gestapo musiałam dokładnie z pamięci odtworzyć wszystkie dane, włącznie z datami urodzenia rodziców. Najbardziej ich ubawiło to, że wcześniej się odmłodziłam, a przecież jestem dużo starsza. Mnie też bawiła ich durna radość i głupie gęby. Postanowili mnie wypuścić na wolność, ale pod warunkiem, że będę miała opiekuna i będę się stale u nich meldować. Kazali mi przemeldować się na moje „prawdziwe” nazwisko, ale nikt mnie nie chciał uznać za Majewską i już pozostałam jako Nowak. Po miesiącu poszłam na policję zameldować się, gdzie przyjęli mnie ze śmiechem, jak starą znajomą i powiedzieli do mnie: „Z tobą jednak coś jest, bo wcale nie śmierdzisz Polską!”. Powiedziałam im, że już raz się spotkałam z takim sformułowaniem u mojej szefowej – Frau Sroki. Dodałam również, że się mylą, bo ani Polacy, ani Polska nie śmierdzą. Oni do mnie, że jak umrę, to będą musieli moją głowę jeszcze raz zabić, bo ja nigdy nikomu nic nie zostawiam i zawsze muszę mieć ostatnie słowo. StasiaWreszcie Stasia
wróciła z obozu Birkenau. Obie skakałyśmy z radości, ale
to, co zrobiła jej była szefowa, żeby się na niej zemścić,
było ostatnią
sztuką perfidii. Kazała ją zatrudnić w burdelu dla
cudzoziemców, który mieścił
się przy Kletschkaustr. [obecnie ul. Kleczkowska], naprzeciw
więzienia.
Pracowała tam jako pomoc kuchenna, a w dni świąteczne musiała siedzieć
przy
kasie i sprzedawać bilety wstępu do domu publicznego.
To sprzedawanie
biletów było najgorsze i Stasia okropnie to przeżywała. Po
obozie była mizerna
i wycieńczona, a tu znowu takie ohydne sprawy! Nie wiedziałam, jak ją
pocieszać. Poprosiłam
swoją siostrę przełożoną, aby ją wzięła do szpitala, ale nie
mogła mi pomóc. Całymi dniami zastanawiałam się,
jak to zrobić, aby ją
stamtąd wyrwać. Powoli zaczęłyśmy układać plan działania,
który z czasem nabierał
coraz bardziej realnych kształtów. Zaczęłam coraz częściej
przychodzić do
Stasi. Swojemu szefowi, którego nazywano
„Puffvater”, Stasia powiedziała, że
jestem Volksdeutschem, co oczywiście zrobiło na nim wrażenie. Nawet na
drugi
dzień zostałam przez niego zaproszona na wódkę. Oczywiście
skorzystałam z
okazji, choć serce zamarło mi ze strachu. Na przyjęciu poznałam żonę
szefa
Stasi, którą nazywano „Puffmutter”. Był
tam również mundurowy policjant, który
nawet zaczął się do mnie zalecać. Rozmawialiśmy popijając sznapsa, ale
oni
szybko się spili, a ja wtedy dyskretnie ulotniłam się do pokoju Stasi. Zajmowała
pokój w baraku, naprzeciwko więzienia. Mieszkała razem z
Ukrainką Marią, która była naprawdę morową babką. Pracowała
jako główna
kucharka. Jeden barak przeznaczony był na salon przyjęć i kabiny
prostytutek,
drugi – na ich mieszkania prywatne, kuchnię i jadalnię. W
trzecim baraku
pracował personel administracyjny. Stasia – jak zwykle cicha
i łagodna –
współczuła tym pannom lekkiego prowadzenia. Zauważyłam nawet
między nimi pewną
zażyłość. Nie podobało mi się to wszystko, bo wiedziałam, że te
dziewczyny same
wybrały sobie taką profesję! Nikt ich do tego nie zmuszał! Ich
usprawiedliwień
w ogóle nie przyjmowałam do wiadomości. Wiedziały, że ich
nienawidzę, bo nie
ukrywałam tego. Natomiast Stasia okazywała im współczucie.
Bardzo się na nie złościłam
– najbardziej na dwie Polki, które były
wśród tych prostytutek. Wszystkich
dziewcząt pracowało tam 20, a wśród nich najwięcej
było Francuzek.
Wydawało mi się, że te Francuzki były zawodowymi prostytutkami z
Francji –
podobnie jak Czeszki. Ale te dwie Polki na pewno nie – bo z
jedną z nich
nawet rozmawiałam. Pochodziła z Poznania i bardzo się wstydziła tego,
że
pracuje w burdelu. Widać było, że dziewczyna – mimo
swojego trudnego
położenia – zachowała jeszcze resztki wstydu. Ja wszystkie te
panny traktowałam jak powietrze. Choć trzeba przyznać, że
były bardzo czyste i co drugi dzień chodziły na badania. Ja tam
przychodziłam
tylko dla Stasi. Najgorzej jednak było w niedzielę, kiedy Stasia
musiała
siedzieć przy kasie i sprzedawać bilety. Kolejki w tym burdelu były
ogromne –
takie jak przy kasach biletowych przed świętami. Przychodzili mężczyźni
różnych
narodowości. Kogo tam nie było… Potem każda prostytutka
chwaliła się swoimi
rekordami. Nie mogłabym nigdy uwierzyć, gdybym sama tego nie słyszała,
że jedna
prostytutka potrafiła w jedną niedzielę obsłużyć 70 mężczyzn! One miały potem
bardzo dużo pieniędzy, bo każdy mężczyzna dawał im
dodatkowo – oprócz biletu – jakąś sumę
pieniędzy. Wiem, że mnie nie lubiły, ale
ja wcale się tym nie przejmowałam, a raczej sprawiało mi to
satysfakcję. W tym domu
publicznym dla cudzoziemców spotykali się mężczyźni
różnych
narodowości i przy okazji zaczął tam kwitnąć handel, czyli czarny
rynek. Tam
można było wszystko kupić i wszystko sprzedać. Właściwie część
panów
przychodziła do burdelu chyba przede wszystkim w sprawach handlowych.
Pewnej
niedzieli przyszłam do Stasi, żeby ją zabrać na spacer, bo akurat miała
mieć
wolne. Ale szef nie dał jej wolnego dnia, bo dzień wcześniej pukał do
jej
drzwi, a ona nie chciała go wpuścić do siebie. Miała rację –
był zupełnie
pijany. Ze złości przykleił jej na drzwiach bociana. Ja dobrze
zapamiętałam
tę historię i postanowiłam wykorzystać ten fakt do uwolnienia
Stasi z tej
ohydnej pracy. Stanowczo kazałam Stasi iść do swojego pokoju, a sama
usiadłam
przy kasie, sprzedając bilety wstępu do burdelu. Przy okienku
spotykałam wielu
znajomych chłopców. Oczywiście na mój widok
robili wielkie oczy i uśmiechali się
ironicznie. Udawałam, że tego nie zauważam. Powoli zaczynał
dojrzewać mój plan wydobycia Stasi – za wszelką
cenę
pragnęłam, żeby stąd odeszła i zaczęła pracować gdziekolwiek indziej,
byle nie
tu. Umizgi szefa do Stasi stawały się coraz częstsze. Moja
przyjaciółka wiecznie
zamykała się na klucz, o czym opowiadała mi jej
współlokatorka Maria. Pewnego
dnia postanowiłam zostać u Stasi na noc, ale tak, że ten jej szef mnie
nie
zauważył. Maria też miała przyjść do pokoju niepostrzeżenie.
Stworzyłyśmy
pozory, że Stasia jest w pokoju sama. Ja jeszcze weszłam do pokoju
szefa
i powiedziałam „dobranoc”, żeby sprawić
wrażenie, że wychodzę. A my
wszystkie trzy siedziałyśmy zaczajone w pokoju. Stasia zgasiła światło
i
położyła się do łóżka spać. Nagle usłyszałyśmy kroki szefa.
Był pijany i
zataczał się w korytarzu. Przystanął pod drzwiami Stasi i parę sekund
nasłuchiwał. W pewnej chwili zapukał lekko do drzwi, a potem zaczął
pukać coraz
mocniej. Dałyśmy znak Stasi, żeby otworzyła, co też uczyniła. Szef
wlazł do
pokoju pijany jak świnia, w samych spodenkach i zaczął Stasię tarmosić.
Ta się
broniła, ale on ją ciągnął w stronę łóżka. Miałam już dość
tej zabawy i
wyskoczyłam z ukrycia. Maria też wyskoczyła i złapałyśmy tego idiotę.
Momentalnie wytrzeźwiał. Nie zrobiłyśmy mu nic, ale kazałam mu do jutra
wystarać się o nową pracownicę na miejsce Stasi, bo w przeciwnym
wypadku będę
zmuszona donieść na gestapo, że on – który był
czystej krwi Niemcem – dobiera
się do Polki. Następnego dnia, zgodnie z umową, przyszłam dowiedzieć
się, jak
załatwił tę sprawę. Oczywiście – nie chciał już nic o tym
słyszeć.
Postanowiłyśmy z Marią działać – poszłyśmy na gestapo, gdzie
opowiedziałyśmy o
tym, co widziałyśmy wczoraj w pokoju Stasi. Uwierzyli nam i
aresztowali
szefa burdelu, ale samą Stasię także. Miałyśmy niewesołe miny i nie
wiedziałyśmy, co robić. Zaczęłam prosić naszego kierownika
gospodarczego szpitala
o pomoc w uwolnieniu przyjaciółki. Pan Lorenz bardzo mnie
lubił i stale mi
obiecywał, że po wojnie zawiezie mnie samochodem do siebie do domu. Do dziś nie
wiem, jak on to sobie wyobrażał, ale nie miałam wyboru i
musiałam go wysłuchiwać, gdy pomagałam mu myć samochód.
Jednak pan Lorenz był
ważnym członkiem partii i mi pomógł. Stasia została
zwolniona z aresztu i jej
szef także. Ze złości, gdy wrócił do domu, spalił jej album
ze wszystkimi
rodzinnymi zdjęciami. Wszystko ze wściekłości! Ja już wcale nie mogłam
mu się
na oczy pokazywać. Po tym
wszystkim Stasia dostała pracę w wytwórni ciastek
„Sobótka”. Ja
nadal pracowałam w szpitalu. Nadchodził koniec roku 1944 i ofensywa
wschodnia
pogoniła Niemców aż do Odry. We Wrocławiu zaczynał się coraz
większy ruch –
Niemcy ze Wschodu wiali, aż się kurzyło! Stasia
zamieszkała ze mną przy Kirchstr. [obecnie ul. Bernardyńska], u
pani Kaletki. Dziś już nie ma tego domu – pozostał po nim
tylko plac. Bardzo
się cieszyłam, że wreszcie tych Niemców szlag trafi! Już nie
miałam
cierpliwości, żeby dłużej z nimi wytrzymywać. Ostatnia przeprawa na
gestapo,
gdzie przez cały dzień maglowali mnie, pytając o pochodzenie,
obrzydziła
mi ich ostatecznie! Prosiłam swojego kolegę – Małego Jasia,
aby pomógł mi
wreszcie prysnąć z Wrocławia do Polski centralnej, ale trzeba było
czekać
na jakiegoś majora z AK, który miał przyjechać z
Krakowa. W końcu ten
major przyjechał i obiecał mi wyrobić papiery potrzebne do
legalnego
opuszczenia Niemiec. Dałam mu swoją fotografię i miał przyjechać do
Wrocławia
za kilka dni. Niestety nie przyjechał, bo już nie mógł.
Wrocław szykował się do
oblężenia. Niemcy masowo ewakuowali kobiety i dzieci, a mrozy
w tym czasie
były bardzo silne. Mieszkania opustoszały. My ze Stasią ukrywałyśmy się
przed
ewakuacją. Nasza gospodyni wyglądała jak czarownica, ale była dla nas
bardzo
dobra i pomagała nam, jak tylko mogła. My też jej pomagałyśmy
– w czym tylko
się dało. Szpital, w którym pracowałam, ewakuował się do
Piwnicy Świdnickiej.
Tam było bardzo ciasno i w ogóle nie było
warunków do normalnej pracy. To był
już prawdziwy wojenny chaos. Pewnego dnia gestapo znowu mnie wezwało do siebie, pytając, jak z moimi papierami i czy już się przemeldowałam na swoje prawdziwe nazwisko? Mnie chciało się z tego wszystkiego śmiać i oni to zauważyli. Powiedziałam prosto z mostu, nie patyczkując się wcale – czy nie macie teraz bardziej istotnych spraw do załatwienia, jak zajmowanie się moją sprawą, która jest przecież taka błaha? Poczekajcie, niech się ta wojna skończy i wtedy wszystko załatwimy, jak trzeba. Po co teraz będziemy się śpieszyć, kiedy każdy z nas ma pełne ręce roboty? Wy też nie macie nic innego na głowie, tylko mnie? Powiedziałam to w tak przekonujący sposób, że popatrzyli na siebie i zaniemówili. Jeden z nich spojrzał na mnie i powiedział: „Może ona ma rację i nam też będzie trzeba zmienić sobie nazwiska”. I tym razem
odesłali mnie do domu, ale ja już nie byłam spokojna. Postanowiłam
odejść ze szpitala. Ordynator oddziału też mi radził gdzieś
się zaszyć, aby jakoś przeżyć to wszystko. Ale ja przecież nigdy nie
ukrywałam
się. Zawsze uważałam, że najlepiej ukrywać się w tłumie. Nie mogłabym
siedzieć
jak inni w piwnicach i nosa nie wyściubiać na powietrze. W styczniu 1945 roku, przed zamknięciem oblężenia, Staszek błagał mnie, abym z nim wyjechała. Jego szef – dyrektor Młyna Maria – ewakuował się z całą rodziną i Staszek jako kierowca zobowiązany był ich wywieźć. Ubłagał go o jedno miejsce dla mnie, ale ja nie chciałam zostawiać Stasi, gdyż było mi jej bardzo żal. Zamiast mnie pojechał Mały Janek. Oblężenie się zamknęło. Trzeba było jakoś żyć i zdobywać kartki żywnościowe. Zaczęłam pracować razem ze Stasią w „Sobótce”. Potem zakład zlikwidowano, a nas przydzielono do budowania barykad i zapór przeciwczołgowych. Mieszkałyśmy nadal na Kirchstr., gdzie zaczął przychodzić do mnie mój obecny mąż. Marzec 1968O tym wszystkim
dowiedziałam się wiele lat później, kiedy w naszej
socjalistycznej ojczyźnie zaczęła się podobna nagonka na
Żydów i niektórzy
porządni ludzie milczeli. Bali się przeciwstawiać – w obawie
o własną
egzystencję, o dzieci, żony i posady. W tej walce niektórzy
porządni ludzie
pozostali sami i czasami bardzo ucierpieli. Tę analogię mogę zastosować
dzisiaj
– z perspektywy czasu. Trudno porównywać Niemcy
hitlerowskie i Polskę
socjalistyczną, ale co do lat 1967–68, mogę z całą
odpowiedzialnością takiego
porównania dokonać, bo na mnie ten okres wywarł bardzo silne
wrażenie. Samo
przypomnienie owych oszczerstw rzucanych na ludzi, którzy
zupełnie na to nie
zasługiwali, wprawiało w prawdziwe przerażenie. Podobnie przerażające
były
teorie Gomułki na temat Żydów w Polsce. W tym okresie bardzo
dużo moich
znajomych żydowskiego pochodzenia zostało wyrzuconych
z partii. Byli to
przeważnie ludzie w starszym i średnim wieku. Wielu z nich, będących
już
na rencie partyjnej, załamało się w tym czasie i postanowiło
wyjechać z
kraju. Nikt ze starych towarzyszy nie mógł znieść tych
zniewag i oszczerstw
rzucanych pod adresem wszystkich bez wyjątku Polaków
żydowskiego pochodzenia.
Propaganda gomułkowska szalała i była bardzo podobna do propagandy
goebbelsowskiej
i właśnie stąd pojawiła się ta analogia u mnie. Bo wtedy
przypomniałam sobie
wszystkie lata okupacyjne, bicie serca i straszny ból
odczuwany wtedy, kiedy ludzi
skazywano na śmierć tylko dlatego, że byli Żydami.To była cała wina
tych ludzi.
Bardzo wiele ucierpieli też Polacy i inne narodowości, ale dla mnie
szczególnie
bliski był los narodu żydowskiego. W okresie
wydarzeń marcowych bardzo dużo myślałam o okupacji. Bo przecież
wtedy też prześladowano niewinnych ludzi tylko dlatego, że byli Żydami.
Bardzo
mnie bolało to, że nie operowano nazwiskami
„winnych”, ale ich narodowością.
Obawiałam się, że w socjalizmie może również
zaistnieć terror
narodowościowy i będzie można ludzi prześladować tylko za to, że mają
inną
narodowość albo pochodzenie żydowskie. Przecież na zebraniach
partyjnych otwarcie
mówiło się o tych „winach nie
przypisanych”. Gdy chodziłam na te durne
zebrania, z trudem wytrzymywałam nerwowo. Pomogli mi w tym uczciwi
ludzie,
których nazwisk nie będę teraz wymieniała. Może
wrócę do nich później, bo
przecież na to bardzo zasługują. Mój mąż był bardzo oburzony
takim postępowaniem
naszych władz partyjnych. Przecież czegoś takiego już nie można w żaden
sposób
wytłumaczyć! Wiedziałam, że jak zwykle przyjdzie odpowiedni czas i
bardzo wiele
rzeczy zostanie wyjaśnionych przez nasze kolejne władze. Ten czas
nadszedł
trochę za późno, ale lepiej późno niż
wcale… Nadszedł rok
1970 i na same święta Bożego Narodzenia nastąpiła zmiana
władzy partyjnej i rządu[18].
Tyle tylko, że teraz to już bez entuzjazmu, raczej bardzo boleśnie to
wszystko
się stało i tylu niewinnych ludzi musiało zginąć, żeby usunąć
kacyków
partyjnych[19].
Wszystko jedno –
zadra została u mnie w sercu i nic na to nie pomogę. Brak mi już
entuzjazmu i
zaufania. Przypominam sobie, jak w czasie wydarzeń marcowych zostałam wezwana do komitetu partyjnego naszej dzielnicy i pierwszy sekretarz zapytał mnie, czy jestem za Izraelem. Pytanie było tak niedorzeczne, że nie wiedziałam sama, jak mam odpowiedzieć i uśmiałam się serdecznie. Odpowiedziałam, że nie ma obaw, abym wyszła na ulicę i krzyczała na głos, jakie są moje sympatie polityczne i co czuję do Izraela. A jeżeli będę chciała komuś o tym opowiedzieć, to z pewnością nie mojemu sekretarzowi POP [podstawowej organizacji partyjnej], który donosi na mnie do komitetu dzielnicowego, sam nie będąc ze mną szczerym i bojąc się wprost mnie o to zapytać. Ja z kolei zapytałam sekretarza KD – czy ma pretensje do Amerykanów polskiego pochodzenia za to, że czują sympatię do Polski, pomimo, że oba te państwa mają zupełnie różne ustroje? Tak – takie to były głupie i kompromitujące czasy dla naszej ojczyzny. Stale szukanie kozła ofiarnego, który będzie odpowiedzialny za ich winy, co nie popłaca i nie jest możliwe na dłuższą metę. Kłamstwo też nie popłaca. [1]
W
październiku 1938 r. w Zbąszyniu powstał obóz przejściowy
dla ok. 6 tys.
polskich Żydów z Niemiec, których deportowano do
Polski, skąd następnie część z
nich została odebrana przez polskie rodziny; obóz został
zlikwidowany 26
sierpnia 1939 r. [2]
Getto
we Włoszczowej zostało utworzone w 1940 r.; zlikwidowano je we wrześniu
1942
r.; większość Żydów wysłano do obozu zagłady w Treblince,
kilkaset osób do
obozu pracy w Sandomierzu, a kilkaset zamordowano na miejscu. [3]
Jean-Paul Sartre, Rozważania o kwestii żydowskiej, Warszawa 1957. [4]
Podwoda – dawnej określenie wozu wraz z obsługą. [5]
„Dreimal Hochzeit”
– film niemiecki z
1941 r.; reżyser Géza von Bolváry, w rolach
głównych wystąpili Willy Fritsch,
Marte Harell i Theo Lingen. [6]
Karl August Hanke (1903–1945) – Gauleiter
(naczelnik okręgu) NSDAP Dolnego Śląska, ostatni Reichsführer-SS
w Trzeciej Rzeszy; w 1945 r. otrzymał przydomek
„kat z Wrocławia”, ponieważ z jego polecenia
zginęło tysiące mieszkańców miasta
(wydał rozkaz wstrzymania ewakuacji ludności cywilnej). [7]
Goethestr. – w
latach 70.
XX w. dawną Goethestr. podzielono
na dwie części –
ul. Przestrzenną i Wielką. [8]
W czasie II wojny światowej około 180-220 tys. (wg najnowszych badań
Ryszarda
Kaczmarka nawet 250 tys.) Górnoślązaków zostało
przymusowo wcielonych do
Wehrmachtu; około 40 tys. z nich poległo. Zob. R. Kaczmarek, Polacy w Wehrmachcie, Wydawnictwo
Literackie, 2010. [9]Molly
Picon (1898–1992)
– żydowska aktorka teatralna
i filmowa, gwiazda teatru i filmu w języku jidysz. Przed II wojną
światową zagrała w Polsce główne role w dwóch
filmach kręconych w języku
jidysz: „Judel gra na skrzypcach” (Judł mitn Fidl,
1936 r.) i „Mateczka”
(Mamełe, 1938 r.).
Po wojnie zagrała w ekranizacji „Skrzypka na dachu”
(swatka Jente, 1971 r.) [10]
Od
1940 r. w Spergau działał obóz pracy przymusowej (Zwangsarbeiterlager), w 1942 r. został
przekształcony w obóz
wychowawczy (Erziehungslager) pod
nadzorem SS; przebywało tam ok. 1850 więźniów, zatrudnionych
głównie w Leuna
Werke. [11]
Leuna
Werke – zakłady te
zostały wybudowane w 1916 r.
pomiędzy Merseburgiem a Spergau; w czasie II wojny specjalizowały się w
produkcji benzyny lotniczej; pracowali tam robotnicy przymusowi i jeńcy
wojenni; pierwszy nalot aliantów miał miejsce w maju 1944 r. [12]
W
polskiej gwarze więziennej kalifaktor to więzień funkcyjny (np.
roznoszący
posiłki). [13]
Cottbus (Chociebuż) – główne miasto oraz stolica
kulturalna Dolnych Łużyc;
ośrodek kulturalny Dolnołużyczan. [14]
Szpital Bethesda
powstał w 1899 r. z inicjatywy hrabiny Wally Poninskiej przy
ówczesnej Gustav-Freytag-Str.
(obecna ul.
Dyrekcyjna 5/7); pełnił funkcję pierwszej wrocławskiej polikliniki
dziecięcej;
prowadziły go ewangelickie diakonisy.
[15]
Przy
ul. Grabiszyńskiej 61-65 od 1881 r. miał swoją siedzibę sierociniec
żydowski
prowadzony przez Fundację Heimanna; po 1945 r. mieściło się tam
przedszkole dla
dzieci żydowskich im. Janusza Korczaka. [16]
Ravensbrück –
niemiecki obóz koncentracyjny,
zlokalizowany w pobliżu miejscowości Fürstenberg
w Brandenburgii; pełnił
funkcję głównego obozu kobiecego. [17]
Żydów wrocławskich i dolnośląskich deportowano do
obozów zagłady w 11 transportach
od końca 1941 r. do połowy 1944 r. [18]
20
grudnia 1970 r. funkcję I sekretarza KC PZPR objął Edward Gierek. [19]
W
dniach 14-22 grudnia 1970 r. na Wybrzeżu doszło do buntu
robotników;
organizowane były strajki, protesty i wiece, a 17 grudnia w Gdyni
podczas
manifestacji doszło do masakry, w której zginęło 16
osób; łącznie w wyniku
represji na całym Wybrzeżu w grudniu 1970 r. śmierć poniosło 41
osób. |
Eugenia Magdziarz tuż po wojnie
Legitymacja członkowska Eugenii Magdziarz w Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu w Polsce
Eugenia
Magdziarz, rodzice,
dziadkowie, wujek Samuel z
Ema (we wspomnieniach Stasia), najstarszy brat Szymon i
siostra z mężem –
Dobromierz 12.06.1935 r.
Rodzice Eugenii Magdziarz
Siostra Małgosia – zginęła w Getcie w
Łodzi
Siostra Lola z mężem (zginęli obydwoje) - zdjęcie z Łodzi z 15.11.1936 r.
Odpis aktu urodzenia Eugenii
Magdziarz
Arbeitskarte
Arbeitskarte der Festung Breslau
Skrócony odpis aktu
małżeństwa
Eugenia Magdziarz z mężem Janem
– zdjęcie ślubne 1945
r.
Eugenia Magdziarz w 1962 r. jako
kierowniczka żłobka
List Steven'a Spielberga, prezesa
Fundacji Shoah z podziękowaniami |